Umiejętność bezpiecznego przetrwania w górach jest dużo ważniejsza od tego, co masz w plecaku. Dlaczego więc tak często stawiamy nasz sprzęt górski na pierwszym miejscu? Czy dla niektórych góry są tylko dodatkiem do wyposażenia?
Ten artykuł teoretycznie nie powinien powstać. Dlaczego? Ponieważ moimi partnerami w wyprawach są firmy sprzedające i produkujące sprzęt górski oraz fotograficzny. Mogłoby się wydawać, że moim celem powinno być napędzanie im klientów. Prawda jest jednak taka, że na dłuższą metę wszystkim nam opłaca się, aby ludzie chodzący po górach robili to bardziej świadomie i bezpiecznie. Tymczasem samo posiadanie sprzętu tego nie zapewnia, czego dowodem jest poniższa historia:
Jak ponieść klęskę i zawalić wyprawę
Tak zaczyna się blog pewnej młodej Amerykanki, która wraz z mężem postanowiła wyruszyć na Szlak Appalachów. Dla wyjaśnienia: ten szlak to 3500 kilometrów z buta. Nie jest trudny technicznie, ale na jego przejście potrzebujesz 5 miesięcy, suma przewyższeń to 140 kilometrów, a z ludzi którzy go zaczęli kończy pomyślnie jedna czwarta. Nie jest to zadanie, które można traktować lekko. A jednak autorka, uznając, że niemożliwe nie istnieje, na bazie 3 wycieczek, liczących łącznie 56 kilometrów, postanowiła zmierzyć się z tym celem.
Dla porównania: 7 km i 550 metrów przewyższenia liczy ścieżka, którą wbiegam co kilka dni na główny grzbiet Gorców. Jej pokonanie zajmuje godzinę. 31 km to jednodniowa wycieczka. Jak na takiej odległości przygotować się do trasy, która jest prawie 2 razy dłuższa niż Łuk Karpat?
Dalsze wpisy na blogu pokazują przygotowania. Początek to rozważania, który z 3 posiadanych namiotów nadaje się najlepiej na szlak AT:
Kolejne wpisy dotyczą pozostałego sprzętu i rozważań, jakie urządzenie do słuchania muzyki zabrać. Po takim wstępie przychodzi zima kolejnego roku i START.
Mija miesiąc. Warunki są wiosenne: czasem ciepło, często zimno, trochę opadów śniegu, momentami upał, typowa wczesna wiosna w górach. Po 5 tygodniach i 650 kilometrach poddają się i schodzą z trasy, pokonani przez wyczerpanie, brak kondycji, odwodnienie i temperaturę 30°C.
Skupienie na wyposażeniu – potencjalna pułapka
Powyższy opis mógłbym zatytułować słowami „jak schrzanić wyprawę”. Jest w nim wszystko, co potrzeba, aby Twoja przygoda skończyła się krótko po starcie:
- Długi szlak wymaga przygotowania kondycyjnego, którego tu zabrakło.
- 3500 km marszu wymaga sprawdzenia Twojego organizmu w różnych warunkach. Potrzebujesz znać swoje możliwości i ograniczenia, i wiedzieć, jak zachowa się ciało po kilku tygodniach marszu. Nie dowiesz się tego na trzech weekendowych wycieczkach.
- Musisz mieć sprawdzony i starannie dobrany sprzęt.
- A przede wszystkim – musisz wiedzieć, jak wytrzymać psychicznie na tak długiej wędrówce.
Tych wszystkich rzeczy nie dowiesz się w 3 weekendy. One docierają do Ciebie na coraz dłuższych i trudniejszych wyprawach, rozłożonych na lata.
Cytowaną historię cechuje jeszcze jedno. Jej autorka niemal w całości skupiła się na doborze sprzętu, który planowała nieść. Tak, jakby to właśnie sprzęt miał okazać się najważniejszy. To, co zgubiło wędrująca parę, nie miało jednak nic wspólnego ze sprzętem – były to ograniczenia ich organizmów i brak odporności psychicznej. Dlaczego więc tak bardzo skupiali się na namiocie, plecakach i śpiworach, które zabierali?
Sprzęt górski rozwiąże wszystko?
Odpowiedź przynosi rzut oka na fora czy grupy facebook’owe. Te pierwsze są uporządkowywane tematycznie niczym działy sklepu górskiego: ubrania, buty, namioty, sprzęt wspinaczkowy. Przyprawiają o zawrót głowy. Kilkadziesiąt stron trwają dyskusje nad optymalną kuchenką bądź GPS-em lub przekonywanie się, jaka mieszanka gazu będzie lepiej spalać się zimą. Internet pęka w szwach od recenzji kurtek, butów i plecaków. W całym tym natłoku często rodzi się jednak pytanie: czy warto dyskutować o sprzęcie, jeśli nie mamy pojęcia jak go używać?
Czy zauważyliście, że 80% lub więcej piszących na takich forach to mężczyźni? Zdaje się, że my, faceci, jesteśmy naturalnymi kolekcjonerami rzeczy i lubimy nasze „zabawki”. Sam nie jestem od tego wolny, skoro mój sprzęt górski wypełnia 2 regały. Ta pasja przedostaje się jednak dalej w nasze życie. Idąc w góry z grupami, regularnie słyszę dyskusje dotyczące sprzętu – w trakcie marszu uczestnicy dzielą się opiniami na temat wyposażenia.
Oto paradoks. Jesteśmy w górach, aby oderwać się od codzienności, od materialnego świata. Powinniśmy pobierać tam lekcję minimalizmu, tego, jak niewiele potrzebujemy. A jednak i tam nasz sprzęt staje się wspólnym tematem i warunkiem dobrego samopoczucia. Są i tacy, którzy mają sprzęt dla samej przyjemności posiadania i w zasadzie nie używają go w terenie.
Czy nasze gadżety nie stają się substytutem umiejętności i sprawności? Czy nie wymieniamy doświadczenia na zabawki?

Najpierw doświadczenie, potem zakupy
Z łatwością znajdziesz w sieci porady dotyczące dowolnego sprzętu outdoorowego. Znajdziesz też opisy szlaków, czasem śmiertelnie nudne w swojej dokładności. Spróbujmy jednak zadać te pytania, których nie zadała sobie bohaterka wspomnianego bloga.
- Jak trenować przed wyprawą?
- Jak planować budżet na czas długiej wędrówki?
- Jak dobrze zbilansować dietę na szlaku lub w górach wysokich?
- Jak rozbić namiot i nie stracić go, gdy wieje 70 km/h? Jak zorganizować sobie życie na 4 metrach kwadratowych?
- Jak chronić się przed odwonieniem, przegrzaniem i zimnem?
- Jak przetrwać trudne psychicznie momenty podczas marszu?
Nie odpowiada na nie w zasadzie żadne forum, okupowane przez miłośników sprzętu i dyskusji o nim. A są to pytania fundamentalne. Nawet z kiepskim sprzętem, dobrze przygotowany wędrowiec potrafi improwizować i dopasować się do okoliczności. Mając doświadczenia z wcześniejszych wędrówek wie, jak zachowa się jego organizm w upale, na mrozie, w deszczu. Potrafi ocenić – bo już nie raz to sprawdzał! – czy może przejść kolejnych 10 km bez wody lub jedzenia. Zna swoje silne i słabe strony. Potrafi ocenić, czy wytrzyma psychicznie. Sęk w tym, że takich rzeczy często nie da się dowiedzieć bez sprawdzenia na sobie. Doświadczenia nie zastąpi żaden gadżet, poradnik czy tutorial na You Tube.
Zdjęcie poniżej, wykonane w masywie Annapurny, jest tego dobrym przykładem. Abu, młody Tybetańczyk, przyjął nas w swoim obozowisku w sercu Himalajów. Żyć w takim miejscu pomagały mu geny. Ale dostosowanie się do surowych warunków to także doświadczenie. To ono sprawia, że tam, gdzie my narzucamy membrany i pancerne buty, mieszkańcy gór przechadzają się w ciuchach z second-handów i trampkach.
Sprzęt robi dużą różnicę. Ale to doświadczenie robi największą.

Sprzęt górski zamiast umiejętności
Kupując nowe rzeczy przekonujemy siebie, że możemy iść dalej i wyżej, nawet jeśli nie zdobyliśmy do tego właściwego doświadczenia. Ale sprzęt górski nie zastąpi doświadczenia. Pokazują to ludzie, idący do sklepu elektronicznego i kupujący aparat fotograficzny z mnóstwem opcji, tylko po to, by „cykać” nim zdjęcia w trybie „AUTO”.
Sprzęt daje poczucie pewności, nawet gdy nie wiemy jak go użyć. W mojej rozmowie z Ewą Stachurą dotyczącą Kazbeku, znamienny jest przykład turystów idących na lodowiec i wypożyczających linę „bo trzeba”, ale i tak nie wiedzących co z nią zrobić.
Na moich warsztatach z nawigacji, które kilkukrotnie prowadziłem tego lata, spotykałem osoby mające doświadczenie w zagranicznych wyjazdach górskich lub ultramaratonach, ale nie potrafiące zorientować mapy za pomocą kompasu lub określić kierunku marszu w stopniach.
Trafiam więc w góry. Jestem ubrany w techniczne ciuchy i obwieszony lśniącym szpejem. I chociaż kompletnie nie ćwiczyłem przed wyjazdem, „formalnie” jestem gotowy. Prowadzi to do sytuacji, w której liczni amatorzy z całego świata, mający dostęp do nowoczesnego sprzętu, przymierzają się do Everestu. Wiele osób, nie mających w zasadzie żadnego przygotowania, wchodzi na szczyt, choć robią to kosztem „zgwałcenia” tej góry. Brutalne słowo, ale używam go świadomie. Nie potrafię inaczej nazwać oplecenia góry kilometrami poręczówek, stania w kilkusetmetrowych kolejkach i wykorzystywania do wnoszenia bagaży oraz tlenu tragarzy wysokościowych, którzy zarabiają 1 procent tego, co kosztuje wyprawa. Jak powiedział himalaista Peter Gillman: „To zaprzeczenie wszystkiego, czym charakteryzuje się alpinizm: poleganie na sobie, osobista inicjatywa i samotność wśród przyrody”.
Zauważyłem, że najbardziej doświadczeni alpiniści, na pytanie „jakiej kuchenki używaliście na K2?” odpowiadają coś w stylu: „jakiegoś Jetboila”, „tego dużego MSR-a”, „multifuel z takim wiesz, wężykiem”. Ich wiedza o niuansach tego sprzętu jest niska. Nie potrafiliby porównać z pamięci wydajności każdej z nich. A jednak są górskimi mistrzami. Z drugiej strony sieć WWW jest pełna nerdów, potrafiących pochwalić/skrytykować setki produktów, choć limitem tych osób są zimowe Tatry.

„Gear shaming”
Takie dyskusje są widoczne na amerykańskich szlakach długodystansowych, gdzie przybierają postać tzw. „gear shaming”. Ludzie idący tymi szlakami prześcigają się w obniżaniu wagi swojego sprzętu do minimum, a ci, którzy noszą cięższe, tradycyjne wyposażenie, bywają traktowani z góry. Dążenie do minimalnej wagi napędza hikerów do kupowania nowych rzeczy. Prezentowane ich na blogach i You Tube napędza kolejne osoby, a te tworzą masę napędzaną czymś w rodzaju kultu. Ci, którzy wędrują z klasycznymi plecakami, zamiast ultralekkich, ważących 300-500 gramów, częstowani są niby-troskliwymi pytaniami i złośliwymi komentarzami – w sieci i na szlaku. M.in. o tym zjawisku rozmawialiśmy niedawno z Kamilą Kielar w jej podcaście „Drzazgi Świata”:
Listen to „005 Czego pozbawia nas technologia w górach – Łukasz Supergan” on Spreaker.
Sam spotkałem się ze zdziwieniem kilku osób pytających, jak to możliwe, że często wędruję z plecakiem wyposażonym w stelaż, który waży na pusto 1,5 kg. W końcu plecaki tej wielkości bywają spokojnie 2 razy lżejsze, pozbawione stelaża i mnóstwa dodatków. Ci ludzie nie brali jednak pod uwagę trzech czynników:
- plecaki bez stelaża pozwalają nieść komfortowo mniej bagażu, cięższy plecak pozwala mi na zabranie kilku kg więcej, jeśli tego potrzebuję;
- plecak ze stelażem to coś, co lubi mój kręgosłup;
- po co wymieniać plecak na nowy, jeśli dotychczasowy służy świetnie i jest wygodny? Tylko dla samego faktu posiadania czegoś lżejszego?
Wydaje mi się, że wiele takich osób zgubiło całą radość, jaką daje prosty fakt wędrowania. Co gorsza, niektórzy traktują sprzęt jako pole do rywalizacji z innymi.
W USA, gdzie kultura wędrowania długimi szlakami urosła już do rangi osobnej dziedziny życia, miłośnicy stylu „lekko” i „ultralekko” wiodą prym w krytykowaniu innych z powodu sprzętu. Całe blogi i fora poświęcone są tylko aspektom sprzętowym. Nakręceni przez ten proces ludzie kupują co roku nowe śpiwory, namioty i plecaki, aby w każdym momencie posiadać to, co aktualnie najlżejsze. Ich minimalizm przybiera karykaturalną formę konsumpcji nowych i nowych rzeczy. Blogi i YouTube pełne są ludzi, recenzujących trzeci plecak kupiony w ciągu sezonu. Mało kto pisze o tym JAK używają tych rzeczy. Dużo o sprzęcie, bardzo mało – o umiejętnościach.
W Polsce nie rozwinęliśmy (jeszcze) takiego rynku „ultralight”, ale już dostrzegam pewne podobieństwa. Sam uczestniczyłem kiedyś w dyskusji o kuchence górskiej. Zadający pytanie nie miał dużego doświadczenia z biwakowaniem i szukał czegoś na weekendową wycieczkę. Rzecz jasna, mógłby wybrać najtańszą, gdyż na jego poziomie detale nie miałyby znaczenia. Dyskutowano jednak długo nad wadami i zaletami tytanu czy wydajnością poszczególnych kuchenek, i dopiero moja znajoma zauważyła trzeźwo: „Zanim kupisz – pożycz i sprawdź, czy w ogóle takie biwaki to coś, co chcesz robić”.
Sam jestem zwolennikiem lekkości i wielokrotnie publikowałem rady, jak zmniejszać wagę sprzętu. Mój kierunek jest jednak kompletnie inny. Moja droga do wypraw „na lekko” nie prowadziła przez kupowanie najlżejszego możliwego sprzętu, ale odrzucaniu tego, który nie był mi potrzebny. Główny Szlak Beskidzki przeszedłem nie dzięki kosmicznym technologiom, ale tradycyjnemu sprzętowi, którego ilość zmniejszyłem do minimum, wiedząc dokładnie czego potrzebuję do przetrwania 11 dni.
Mam jednak świadomość, że to co działa u mnie, nie musi działać u innych. I to jest w porządku.

Jak uniknąć pułapki sprzętowej?
Mój kolega, fotograf Marcin Dobas, powiedział kiedyś, że mając do wyboru inwestycję w sprzęt lub nową wyprawę zawsze wybierze wyprawę. Ostatecznie to właśnie nowe miejsca ludzie i doświadczenia są tym, co nas rozwija i uczy. Warto o tym pamiętać.
Dobrze jest mieć najlepszy sprzęt, na jaki Cię stać. Podczas trudnych wypraw i w skrajnych warunkach sprzęt może decydować o życiu lub śmierci. Ale gdy nie idzie za nim wiedza i doświadczenie, nie będzie on mieć znaczenia. Bywa pułapką, w którą się łapiemy, przekonując nas samych, że do pełnego doświadczania gór potrzebujemy najnowszego/najlżejszego/najmniejszego wyposażenia. Nie warto w tą pułapkę wpadać. Zamiast tego, skup się na tym, czego doświadczasz na szlaku i czego uczą Cię góry. Nabierając wiedzy i doświadczenia i tak prawdopodobnie będziesz wymieniać sprzęt na coraz lepszy. Ważne jednak, by robić to świadomie, wiedząc dobrze CO i W JAKIM CELU zabierasz. Na szlaku najpierw ucz się nowych umiejętności, a dopiero potem zastanawiaj jak wspomagać je sprzętem.
9 odpowiedzi
a) chcacemu nie dzieje sie krzywda, a ci ludzie przeciez nie robia niczego zlego w obiektywnym sensie. Jak chca, to niech kupuja. W koncu to tez pozytywna (dla innych) rzecz, a to, ze jest duzo recenzji pomaga innym w wyborze sprzetu.
b) moim zdaniem najlepsza rada, to w ogole nie zawracac sobie takimi rzeczami, ze ludzie kupuja super kurtki i chodza po gorach, czy cos w ten desen. To co mnie autentycznie boli, to kiedy zderzam sie z kims kto lazikuje albo jezdzi i slysze „przepierke robie w strumieniu, bo bez przesady” albo „nie biore narzedzi, bo licze, ze spotkam kogos kto je ma” (to sobie zapamietalem, zeby absolutnie nikomu nie pozyczac sprzetu). I nie sa to ludzie, ktorzy zaczeli wyprawy w zeszly weekend, nie, sa doswiadczeni i robia to z pelna swiadomoscia. Dla mnie dranstwo i to jest problem.
ad.a) ale niewazne, czy wybitnych himalaistow, czy Grazynke z Januszkiem to WOPR czy GOPR sciaga za kase z ubezpieczenia zainteresowanych, a nie wszystkich, bo jestesmy jedna wielka kochajaca sie rodzina. Tylko tu wystepuje nieuczciwosc i zaklamanie, ale to problem systemowy, a nie tych akurat ludzi
Ogólnie bardzo ciekawy wpis, ważny temat i trafne spostrzeżenia, ale przyznam szczerze, że wyczuwam tu pewną niespójność, ponieważ od Was – podróżników i blogerów/vlogerów – się to wszystko zaczyna, a później coraz bardziej nakręca na wspomnianych forach czy dyskusjach w komentarzach. Wy jako pierwsi testujecie sprzęty, piszecie recenzje, a o swoich wyprawach piszecie głównie pod kątem doboru właściwie dobranego ekwipunku. Jest to jak najbardziej pomocne i dobrze, że o tym wspominacie, tylko druga strona medalu jest taka, że właśnie temat sprzętowy przebija się na pierwszy plan. O doświadczeniu, o umiejętnościach pisze się za mało. Słusznie zauważyłeś, że trudno jest o tym pisać i nie da się zdobyć doświadczenia wyłącznie czytając poradniki. Jednak patrząc na treści w sieci, środek ciężkości spoczywa na sprzęcie. Kamila Kielar porusza temat etyki w podróży, ma cenne i ciekawe przemyślenia w tej kwestii, ale należy zauważyć, że ona także karmi nas pięknymi zdjęciami z odległych, często trudno dostępnych zakątków i być może nie jedna osoba widząc je, pomyśli – „ja też tam pojadę!”. Nie wiem, czy to dobre, zważywszy na fakt, że wszystko jest teraz dużo łatwiej dostępne (pomijając kwestię pandemii), tak jak wspomniany biedny Everest i niestety cierpi na tym przyroda. Myślę, że to niełatwy temat i trudno to wszystko wyważyć, bo dużo zależy też od odbiorców, absolutnie nie jest to „wina” wyłącznie podróżników i blogerów. Dla niektórych wszelkie recenzje będą świetnym poradnikiem przy zakupie (tak jak dla mnie), a inni zaczną robić mistrzostwa sprzętowe, bo są podatni na modę i nowe trendy. W Ameryce jest moda na przemierzanie szlaków długodystansowych i do nas pewnie za jakiś czas też dotrze podobna moda (choćby za sprawą wpisów o szlakach turystycznych w Polsce na różnych blogach). Ktoś kto lubi chodzić pójdzie tak czy owak, bez względu na modę. Ktoś kto wcześniej leżał na kanapie, nagle poczuje zew przygody i też wyruszy, bo zobaczy piękne, stylizowane zdjęcia na instagramie. Tam gdzie teraz jest cisza, spokój i sama przyroda, za jakiś czas może być hałas i śmietnik. Może to zbyt pesymistyczne wizje i dużo czasu upłynie zanim to wszystko stanie się rzeczywistością, ale obawiam się, że z czasem zadepczemy i zaśmiecimy cenne przyrodniczo tereny, których jest tak niewiele. Jeśli to nie wewnętrzne, szczere pragnienia, a sama moda będzie napędzać ludzi to szeroko rozumianej turystki, więcej będzie z tego przyrodniczych problemów niż jakichkolwiek korzyści. Skorzysta gospodarka, to fakt, ale szkoda Natury…. A moda zaczyna się w mediach. Każdy ma swój rozum, każdy ma też prawo podróżować, chodzić po Tatrach itd – bez względu na pobudki, a jest nas dużo, jest nas coraz więcej i szczerze przyznam, że obawiam się tego, jak będzie wyglądał świat za 20-30 lat, ale lawiny się już nie zatrzyma.
@ Katarzyna
Cenna uwaga o roli blogerów podróżników, na blogu gospodarza dominują tematy sprzętowe, relacji z wędrówek właściwie brak.
Rozumiem obawę o lawinowy wzrost zainteresowania turystyką pieszą, sam na pytanie o ulubione pasmo górskie w Polsce odpowiadam niezgodnie z prawdą 😉 Z drugiej strony, nie oszukujmy się że pod wpływem zdjęć na Instagramie ludzie nagle tłumnie przerzucą się z Netflixa na wielodniowe górskie wędrówki. Polska jest pod względem prawnym (zakaz biwakowania!), organizacyjnym (oznakowanie szlaków), przyrodniczym (śladowa ilość nienaruszonych i niewielka w miarę naturalnych ekosystemów) oraz mentalnym bardzo nieprzyjazna turystyce pieszej. A o rozwinięciu się do takiego poziomu jak w USA nie ma co marzyć niemal nigdzie w poszatkowanej drogami i gęsto zaludnionej Europie. Amerykanie z resztą dostrzegają już wyraźnie problem eksplozji popularności szlaków długodystansowych i starają się na różne sposoby zmniejszać obciążenie dla ekosystemów, zobaczymy jak to będzie. Tutaj w sumie zazębiają się te dwa tematy bo dostępność dobrego wyposażenia zwiększa łatwość wędrowania a tym samym ilość ludzi na szlakach.
@ Łukasz Supergan
Ja wiem że to boli mieć ten Iran w papierach i nie móc nigdy Appalachów spróbować samemu, ale tym bardziej zalecam wstrzemięźliwość w ocenach.
Po pierwsze:
twoje głębokie a fałszywe przekonanie o braku trudności technicznych na tym szlaku – fakt że nie trzeba używać sprzętu wspinaczkowego jeszcze o jego łatwości nie świadczy. Wiedza z youtube nie wystarczy, Amerykanie są inni niż my, nie epatują własną bohaterszczyzną, nie upajają się poziomem doświadczonego dyskomfortu i nie zgrywają wielkich podróżników. Appalachy to w dużej części sterta poprzerastanych korzeniami potrzaskanych kamieni z niezliczonymi sekcjami które w Polsce byłyby ogrodzone płotem z tablicą zakazu wstępu. Nie raz i nie dwa musiałem odpędzać myśli o potencjalnie fatalnym finale ewentualnego poślizgnięcia.
Po drugie:
Większość spotkanych przeze mnie ludzi wcale nie dysponowała drogim i ultralekkim sprzętem. Dyskusje sprzętowe ogólnie przycichły po kilku tygodniach jak już ludzie zrezygnowali z tego co okazało się zbędne. Wyjątek to buty – ten temat nigdy się nie kończy. Społeczność jest wspierająca, osławiony „gear shaming” funkcjonuje głównie w internecie a rytualne wezwania do zrzucania balastu są potwierdzane bezlitosnymi statystykami publikowanymi przez Appalachian Trail Conservancy: powyżej pewnego progu wagi plecaka szanse na ukończenie szlaku są minimalne.
Po trzecie:
Zasadniczo zgadzam się z ideą stopniowego budowania kondycji, próbowania się z kolejnymi większymi wyzwaniami, zdobywaniem doświadczenia itp. Moja droga do Szlaku Appalachów była właśnie taka, nawet GSB zrobiłem zanim ruszyłem za granicę i nie wyobrażam sobie że mógłbym zrobić inaczej. Natomiast na miejscu spotkałem masę ludzi z niewielkim doświadczeniem: entuzjastów, marzycieli, uciekinierów od życia, pełne spektrum charakterów, większość deklarowała głębsze potrzeby wewnętrzne jako motor napędowy wędrówki. Doświadczonych atletów nastawionych na sportowy wynik było co kot napłakał. I co? Ci ludzie po prostu wędrowali. Uczyli się w drodze jak filtrować wodę, jak chronić jedzenie, jak dobrze rozbić namiot, jak korzystać z kijków trekkingowych czy gotować puree ziemniaczane. Efekty? Bardzo różne, większość osób faktycznie nie kończy szlaku ze względu na kontuzje lub znużenie ale absolutna większość tych którzy docierają do końca nie ma na starcie nawet ułamka doświadczenia z którym ja tam jechałem. Cztery lata intensywnego wędrowania, tysiące kilometrów i bezproblemowe przejście GSB (500km) nie przygotowało mnie na siedem razy tyle jednym ciągiem, szedłem na ostatnich nogach. A setki osób bez przygotowania po prostu idą i dają radę – bądź tu mądry.
po czwarte:
Przygotowanie psychiczne. Nie mów mi Łukasz że przed pierwszymi Karpatami siedziałeś kilka miesięcy w zimnej i mokrej piwnicy nie rozmawiając z ludźmi. Kilkumiesięcznej wędrówki nie da się zasymulować w kilka tygodni, takie rzeczy wychodzą na szlaku i to jest chyba największa przygoda.
Co do meritum:
Sprzęt jest istotny, dobrze że są fora z których można się czegoś dowiedzieć od użytkowników zanim wyda się pieniądze. A że są maniacy sprzętu? A gdzie ich nie ma? W górach ma ich nie być? I to jeszcze przy tej ofensywie marketingowej sklepów outdoorowych z których każdy zatrudnia znanych podróżników do pisania im recenzji? Dobre sobie.
Hej Michał,
Twoje stwierdzenie o Iranie jest, na szczęście, niezgodne z prawdą. Pobyt w Iranie nie wyklucza późniejszego wjazdu do USA. Wymaga tylko starania się o wizę w Polsce… lub wymiany paszportu 🙂 . Zatem AT wciąż mogę mieć w planach, choć na razie interesują mnie nieco inne regiony.
A teraz po kolei:
Brak trudności technicznych – tak, to prawda, używam pewnego skrótu myślowego. 3500 km nigdy nie będzie łatwą trasą, nawet gdy idziemy po płaskim terenie. Ale gdy piszesz „Amerykanie (…) nie epatują własną bohaterszczyzną, nie upajają się poziomem doświadczonego dyskomfortu” – czytając blogi z AT odnoszę nieco inne wrażenie. Możliwe, że ci, którzy mają potrzebę dzielenia się wrażeniami z AT mają też skłonność do przesadzania w opisach, ale znajduję tam trochę takiego podejścia. Nie chcę powiedzieć, że dotyczy ono każdego wędrowca na AT – w żadnym razie. To moje wrażenie po lekturze wielu artykułów i relacji.
Dyskusje sprzętowe – nie byłem na AT, więc bazuję na tym, co wiem z relacji innych, z dyskusji w sieci oraz od Kamili, z którą prowadziliśmy przytoczoną rozmowę. Społeczność „hikerów” jest z zasady wspierająca, a jednak spotkasz tam przypadki rasizmu, molestowania czy po prostu chamstwa. Przykłady? Proszę: https://mountainswithmegan.com/toxic-masculinity-bro-culture-long-distance-hiking/, https://thetrek.co/backpacking-in-america-as-a-person-of-color-hikers-share-their-experiences/, https://www.autostraddle.com/the-pacific-crest-trail-has-a-toxic-masculinity-problem-why-i-got-off-trail-after-454-miles-instead-of-walking-all-the-way-to-canada-408954/. Często sami się do nich przyczyniamy, nieświadomie. Nie mam powodu, by wątpić autorom tych artykułów i tak samo wierzę Kamili, gdy wspomina jej własne wrażenia z PCT – ostatecznie sama uczestniczyła w takich rozmowach.
Kondycja – szlak kończą osoby, które za całe przygotowanie miały kilkudniowe wycieczki. Ty, mając za sobą GSB, doszedłeś na Katadin Mt. wykończony. Na podstawie pojedynczych przypadków nie da się jednak wyciągać wniosków. AT kończy 25% startujących. Relacje, które czytam, to opisy zmęczenia, rezygnacji, nieprzyzwyczajenia do marszu i samotności, urazów – częściowo do uniknięcia – i kłopotów ze śniegiem (to akurat na PCT). Do większości z nich przygotowałyby wcześniejsze, krótsze trasy i wiedza na temat pogody. Czy współczynnik sukcesu byłby większy, gdyby ci wszyscy ludzie mieli większe doświadczenie? Nie ma takich statystyk, ale stawiam dolary przeciw orzechom, że tak.
Przygotowanie psychiczne – dokładnie to samo co powyżej. Gdybym przed Karpatami nie spróbował przebywania w samotności, wyprawa byłaby jeszcze trudniejsza. Top doświadczenie wielu wyjazdów sprawia, że samotność nie jest już dla mnie żadnych problemem. Gdy wychodzisz na 3500 km nie mając zielonego pojęcia, jak reagujesz na długą samotność, ryzykujesz, że nauka tego w trakcie marszu będzie bolesna. Osobiste granice łatwiej poznaje się stopniowo, to dość oczywiste. I nie robi się tego w ciemnej piwnicy, ale właśnie na krótszym szlaku.
Sprzęt jest istotny. Kłopot w tym, że wraz z uzależnianiem się od niego zanikają umiejętności. Na warsztatach z nawigacji spotykam osoby, które po latach chodzenia po górach uczą się podstaw obsługi kompasu. Dlatego nawet jeśli do moich artykułów wplatam sprzęt, skupiam się na umiejętnościach i wiedzy. Opisy wędrówek? Są dla mnie śmiertelnie nudne i nie jestem w stanie ich pisać ani czytać. Recenzje sprzętu? Znajdziesz ich u mnie kilka, ale przez ostatnie lata to UMIEJĘTNOŚCI były moim głównym tematem. Co doceniają czytelnicy, uczestnicy warsztatów i… sponsorzy 😉
Dobrze wiedzieć, nie sądziłem że jest szansa na wizę z tak „trefną” historią podróży, Amerykanie mają nieuzasadnionego świra na punkcie niektórych krajów.
Tu być może dotykamy istotnej różnicy między światem realnym a przedstawionym. Przyznaję że niespecjalnie śledziłem relacje blogerów z AT przed wyruszeniem – po prostu uznałem że chcę to zobaczyć na własne oczy a więcej czasu poświęciłem poradnikom, również sprzętowym. Możliwe że to co ostatecznie ląduje na youtube jest jakąś wydestylowaną outdoorową martyrologią ale doświadczenie z samego szlaku daje inne odczucie. Jakoś nie przypominam sobie okołoogniskowych przechwałek kto gdzie i kiedy nie wszedł i jak się nie utyrał.
„Relacje, które czytam, to opisy zmęczenia, rezygnacji, nieprzyzwyczajenia do marszu i samotności, urazów”
Bo to jest esencja tego jak wygląda wielomiesięczna wędrówka, nie oszukujmy się. Można się każdego dnia zachwycać mijanymi widokami ale pod wieczór człowiek jest zmęczony – i tak co najmniej 120 razy zanim się dotrze do mety. To niesamowite jak bardzo zawęża się wtedy perspektywa: istotne jest jak się czujesz, co i jak bardzo cię boli, czy głód jest na akceptowalnym poziomie, czy woda nie jest zbyt mokra, ale to właśnie świadczy o prawidłowym odczuwaniu siebie w kontekście wędrówki. Relacje bezpośrednio z trasy siłą rzeczy będą zawierać te elementy.
O wspierającej społeczności pisałem w kontekście „gear shamingu”. Nie mam najmniejszych wątpliwości że kobiety na szlaku czują się niekomfortowo, tak samo jak niekomfortowo czują się niemal wszędzie i niemal każdego dnia. Cień męskiej dominacji jest wszechobecny co dopiero zaczynamy dostrzegać. Swoją drogą próba przełamania mentalnej konserwy to duże wyzwanie dla outdoorowego światka również w Polsce.
Doświadczenia Kamili mogą być inne niż moje z jeszcze jednego powodu: Pacific Crest Trail notuje ogromny wzrost zainteresowania, bodaj 50% rocznie. Nie zdziwiłbym się gdyby większość podkuszonych filmami z youtuba wybierała właśnie ten szlak. Symptomatyczna nieobecność kalifornijczyków (licznych przecież i bogatych) w Appalachach mogłaby to potwierdzać. Może po prostu tam jest więcej dupków?
A teraz odnośnie tych 25% kończących AT. Na szlak ruszają ludzie którzy mają problemy z kondycją w trakcie zwykłych zakupów w sklepach spożywczych. Dobre 10% startujących to ludzie chorobliwie otyli, często w średnim wieku którzy wierzą że wędrówka ich odmieni. Oni odpadają po kilku dniach, ewentualnie tygodniach. Reszta faktycznie wpisywałaby się w ten czy inny sposób w schemat o którym piszesz, wcześniejsze doświadczenia outdoorowe na pewno znacząco zwiększają szanse sukcesu ale nadal uważam że jest bardzo szeroki margines tolerancji i nieprzewidywalności.
Osobną kwestią jest samotność na trzech najdłuższych amerykańskich szlakach – kompletna fikcja. To jest doświadczenie społeczne nawet jeśli ktoś się izoluje. Dla mnie to było wielkim zaskoczeniem i odkryciem. To że wszyscy idą w tym samym kierunku, są dla siebie (choćby powierzchownie) życzliwi i dzielą te same trudy daje poczucie wsparcia i przynależności niedostępne na co dzień.
Dlatego uważam że amerykański hiking jako zjawisko nie poddaje się kategoriom sportowego opisu sukces/porażka. To co z perspektywy profesjonalisty jest klęską której można było uniknąć, dla autorki bloga którego cytujesz może być ostatecznie najbardziej wartościowym doświadczeniem w jej dotychczasowym (lub całym) życiu.
Bo sprzęt to tylko część większego „problemu”: outdoor jako wyzwanie, szlak czy góra jako przeciwnik do pokonania, wielki sukces albo totalna porażka. Myślę że zbyt często wpadamy w tę pułapkę traktując wyjście na łono natury jak szturm na wrogie pozycje.
O, naturalnie! Wiele relacji, na które trafiłem, opisywały odwroty ze szlaków AT i PCT, ale zazwyczaj jako dobrze przemyślane decyzje. Można je opisać słowami „przeszła/przeszedłem 1000 mil i dostałem/am to, o co mi chodziło, więcej nie muszę”. Moim zdaniem to wielka sztuka i dojrzałość przyznać się do czegoś takiego. Oczywiście przy założeniu, że artykuły te były szczere.
A co do tego ostatniego, zgadzam się bardzo. Razi mnie niesłychanie pewne sformułowanie, które w kręgach górskich stało się już kalką językową: „atak szczytowy”. Tak, jakby góry były okopami wroga, które bierze się szturmem i zwycięża pokonanych. Co, ostatecznie, obnaża tylko nasze ego. Bardzo podobają mi się słowa Steve’a House’a, że porażka bywa cenniejszym doświadczeniem niż sukces, gdyż zmusza do refleksji nad sobą.
Ciekawy i potrzebny artykuł, fajny podcast, fajny temat do dyskusji. Ale tak naprawdę to o czym piszesz i mówisz w podcaście, było do przewidzenia. Niestety. Chyba tak to działa, tak działa istota, jaką jest człowiek.
Do dyskusji na na forach wszelakich i innych takich chyba zawsze należy podchodzić z przymrużeniem oka i dużym dystansem. Pamiętam jak kupowałem lata temu swój pierwszy „poważny” plecak, demobil BW. Zawsze lubię podawać ten przypadek jako przykład. O jeny, co tam się działo… Że to tylko do pociągu, że za dużo z nim nie przechodzę bo niewygodny, że zdecydowanie lepiej zabrać taki za 500 pln nie za 100. Wchodzisz na wątek tego plecaka za 500 i tam z kolei, że nie nie, że to nie to, że lepiej kupić taki za 1000 pln, o to już jest to, wchodzisz na wątek tego za 1000, a tam, że nie, nie, że to szrot, ale ten za 2000 pln to już… I tak w kółko. Tak już chyba jest, było i będzie, mądrali nie brakuje. Zresztą jak sam zauważyłeś, jest analogia chociażby ze światem foto. Sam powiedz ile się naczytałeś o wyższości FF nad micro 4/3, lustrzanek nad bezlusterkowcami, obiektywów takich nad takimi i vice versa. Wraz z podawaniem danych dotyczących wszelakich dystorsji, aberracji chromatycznych czy innych astygmatyzmów generowanych przez ten sprzętu.
Wszystko sprowadza się do chciwości (części firm produkujących sprzęt) i pychy wraz z arogancją, podlanych konsumpcjonizmem, niektórych „podróżników”. „Podróżników”, których w dzisiejszych czasach sporo się narobiło, którzy równie dobrze mogliby grać w golfa, bawić się w fotografię (i kłócić o obiektywy, matryce etc.), czy robić cokolwiek innego, ale Ci konkretni akurat wzięli się np. za trekking/hiking/outdoor. Bo to stało się modne, podobnie jak fotografia, podobnie jak fitnessy i inne body buildingi, jak bieganie etc . Ot, jak pisałem, natura ludzka pozostaje niezmienna, zmieniają się tylko formy w jakich się manifestuje. A że często jest po prostu płytka, próżna i pusta, to potem mamy takie gadki i zachowania w efekcie.
Ale już abstrahując od tych wszystkich niemiłych rzeczy, sam nowoczesny sprzęt to według mnie to wspaniała sprawa, bywam zafascynowany jego możliwościami. Lata używałem sprzętu demobilowo-wojskowego i dopiero ostatnimi czasy odkrywam uroki sprzętu typowo turystycznego. Zamieniłem wspomnianą, wysłużoną BW na Deutera Aircontact i dla mnie to rewelacja. Podobnie jak mój świetny bivi bag OR, za który słono przepłaciłem co prawda, ale dla mnie jest rewolucją i sprawia mi niesamowitą frajdę. Postęp jest ok, jeśli tak jak piszesz używamy go z głową i w oparciu o doświadczenie 🙂 Pozdrowienia z IS!
Kocham sprzet gorski.Wole droge z masa kosci i haków niz obita i gotową po same ekspresy.Po prostu to zabawa . Ale mam ogromne doswiadczenie.Moge sie bez czegos obyc lub cos czmys zastąpić. To prawa ze na forach sa dyskusje o wyszstkim, ale mozna to obejsc dowiadujac sie co w dannej chwili jest najlzejsze,najlepsze tak jak palinik np BRS 3000 o waze 25g. Sprzetem nie zastąpi się doswiadczenia ale sprzet ułatwia komfortowe wykonanie zadania.czy to wyprawa czy tylko droga wspinaczkowa w tatrach. Chba kazdy za młodu szedł spontanicznie a sprzet kupowal z czasem jak zaczol zarabiac.Paradoksalnie sprzet kolekcjonujemy na starosc gy nie jest juz potzrebny,,,ale nas na niego stać i fajnie sobie kupic cos czego się nie miało za mlodu. Mam teraz z 6 karrimat a uzywam jednej moze 20x rocznie. Jak mialem 18 lat miałem jedną i uzwalem jej 50-100 x rocznie.Moj rekord 164 wjazdy w roku.
Ludzie skupiają się bardzo na sprzęcie pomijając kondycję.
Mam prawie 50-lat.
Ostatnie 10-lat spędziłem naprawdę aktywnie.
4 lata z rzędu codziennie chodziłem 12 do 20 km. KAŻDEGO DNIA.
Kolejnego roku dojeżdżałem do pracy 15 km rowerem w jedną stronę. Z dodatkowymi wycieczkami, prostym rowerem bez przerzutek, zrobiłem 10 tys. km w ciągu tamtego roku.
Kolejne kilka lat pracowałem ciężko, fizycznie jako cieśla/monter. 10-12 godzin dziennie.
Wtedy poranki były trudne. Bolały mięśnie, kręgosłup. Więc zmieniłem zawód po kilku latach na trochę lżejszy.
Z czasem moje weekendowe (poobiednie) spacery zaczęły być odcinkami 30-40 km.
W tym roku planowałem GSB do którego dodatkowo trenowałem (schody, długie marsze). Miesiącami nie napiłem się kropli alkoholu bo to ponoć też ma ogromny wpływ na wytrzymałość (przynajmniej tak twierdzili kiedyś moi koledzy lekkoatleci będący w Kadrze Polski).
Nawet z roweru nie skorzystałem wszędzie chodząc pieszo o ile to możliwe.
Niestety. Niestety bo po przeczytaniu różnych opisów w sieci ( o trudnościach na GSB) zrezygnowałem z GSB w ostatniej chwili.
Pojechałem na 10 dni ale dla odmiany z bardzo ciężkim plecakiem (24 kg + zapasy i woda, często nawet 32 kg ważył dobrze dociążony płynami). Do tego było 10 kg nadwagi. Plecak wyładowany sprzętem by sprawdzić jego przydatność i swoją kondycję w górach. Nawet panel solarny miałem by sprawdzić czy da się nim pokryć zapotrzebowanie na energię. Owszem, da się. Do tego aparat i statyw (kolejny kilogram).
Wszystkie noclegi w terenie pod namiotem.
I kondycja okazała się wyśmienita. W porównaniu z pracą cieśli taki marsz to wręcz relaks 🙂
Rano wstajesz, nic nie boli, chce się żyć…
Plecak 27-32 kg mogę spokojnie nosić 30-40 km po górach specjalnie się nie męcząc. W co trochę nie wierzyłem. Chwilami zapominałem, że go mam. Nic mnie nie bolało. A na treningach czasem w namiocie spać nie mogłem z bólu mięśni (efekt robienia 50 km, w niecałe 10 godzin, z 14 kg plecakiem).
Kondycja okazała się doskonała. Pokonałem 200 km GSB w 7 dni specjalnie się nie śpiesząc (GPS noszony w plecaku pokazał aż 230 km przebyte, bo schodziłem ze szlaku w bok, np do bazy namiotowej czy sklepu).
Przykładowo zamiast wychodzić na szlak o 05:00-05:30, wychodziłem o 07:30-08:30.
W dniu w którym wystartowałem o 06:30 by zdążyć do sklepu (zamykany o 11:00 i miałem do niego 18 km, zrobiłem to w 4 godziny) przeszedłem 38,5 km tego dnia.
Przerw sobie też nie żałowałem jak miałem na nie ochotę.
Chodziłem też godzinami w padającym deszczu po tych słynnych błotnych szlakach w Beskidzie Niskim/Bieszczadach. Znam trudniejsze i bardziej wymagające trasy. Ponoć zaraz po biegach ultra są one sporo trudniejsze, ale to nie był akurat ten okres.
Sprzęt, wyposażenie okazało się OK. Drobne poprawki muszę wprowadzić. Np. rezygnuję z poncho na rzecz kurtki i spodni. Mniej gazu mi idzie niż sądziłem (10 gram na dobę latem).
Po 7 dniach zakończyłem wyprawę (załamanie pogody i bez sensu łazić po Połoninach w deszczu, wietrze i bez widoków bo szczyty w chmurach).
Doskonale poradziły sobie nogi i stopy. Choć nigdy z nimi nie miałem kłopotów to zaopatrzyłem się w specjalne maści, kremy, plastry (efekt Internetowych porad). Z niczego nie skorzystałem. Nawet odcisk czy otarcie mi się nie zrobiło.
Czasem nawala mi kolano – gdy chodząc z kilkunasto-kilogramowym plecakiem w terenie przekraczam 7 km/h. Potem dwa dni mnie to boli kolano. Obawiałem się jakiejś kontuzji. Bardzo ciężki plecak uniemożliwił mi osiąganie takich prędkości.
Na pewno miałem trochę za miękkie obuwie – biegowe, przełajowe (Merell Agility Peak 4, fajne, niestety wkładka strasznie długo schnie, bo sam but błyskawicznie a sam but trudno się zakłada choć wygoda bardzo dobra). Z około 30 kg plecakiem każdy krok stawiałem ostrożnie wiec mi ich nadmierna miękkość nie przeszkadzała.
Wiosną na szlak Rzeszów-Grybów raczej zabiorę Salomony XA Pro 3D V9 (bez membrany, nie zabrałem ich bo powyżej +15 jest mi w nich za ciepło, przy +20 nie do wytrzymania od strony stopy, sam but obecnie taki sobie, na treningach w oczach się niszczy, poprzednie modele były szyte nie klejone więc niesamowicie trwałe, ale w terenie nadal niesamowicie dobra przyczepność buta, choć wkładkę im dodam bo dla mnie podeszwa za twarda).
Wiele kilometrów, zwłaszcza w deszczu albo rano gdy rosa robiłem w trekkingowych sandałach Karrimora (zabudowy przód) bez skarpetek. Miałem o nich fatalne zdanie. Zabrałem zamiast klapek. Zaskoczyły mnie. Godzinami mogłem w nich chodzić w ulewie. Pod górę, z góry czy po asfalcie z plecakiem ok. 30 kg. Co tylko świadczy o doskonałej kondycji wiązadeł moich stóp a nie jakości sandałów.
Cóż, zdałem sobie sprawę, że Internet jest pełen kanapowych turystów bez kondycji za to z ogromnym EGO. Traktujących GSB jak jakiś wyczyn. Sporo takich spotkałem na szlaku. To długi ale jak widzę mało wymagający szlak.
Najsympatyczniejsze były spotkania ze starszymi ludźmi którzy widząc mój ciężki plecak wspominali swoje wyprawy z młodości – góry Bułgarii, Rumuni, Albanii. Nosili wtedy po 30-40 kg.
Najmniej sympatyczne z tymi którzy wierzyli, że GSB można pokonywać tylko mając mniej niż 8 kg w plecaku. Burzyłem chyba im spokój codziennie spotykając się na szlaku z nimi. Albo gdy późnym wieczorem kolejny raz mijali mój namiot.
Mój ojciec pochodzi z okolic Beskidu Niskiego/Bieszczad. Do szkoły podstawowej, na skróty tylko 7 km było w jedną stronę (drogą 12 km) chodził przez las i góry. Z bratem i kolegami. Boso. Bo buty trzeba było oszczędzać. Niosło się je w ręku. Przed szkołą była studnia. Tam myli nogi i zakładali buty. Po szkole wracali tą samą drogą. Boso przez las i góry z butami w ręku…
Przypomniało mi się to idąc przez te okolice. I przypominając jak ludzie dyskutują jak dbać o stopy i jakie buty wybrać na szlak.
Zaopatrzeniowo(sklepy) znacznie lepszy niż to ludzie opisują.
Dla mnie nie problem nie zjeść jednego posiłku lub nawet nie jeść cały dzień/dwa (dla wielu spotkanych na szlaku to poważny problem) – po wielu zdrowotnych głodówkach 7-14 dniowych (najdłuższa 26 dni) wiem, że można normalnie funkcjonować – praca, szkoła i nic nie jeść, tylko pić. Moje 10 kg nadwagi to 70 tys kcal. To 10-12 dni naprawdę ciężkiego wysiłku zupełnie bez jedzenia.
W te 7 dni schudłem 2,5 kg, to ok. 18 tys kcal, 2,5 tys dziennie, choć jadłem ok. 3,5-4 tys kcal dziennie, jak widać potrzebowałem ok. 6-6,5 tys kcal dziennie z przypomnę ok. 30 kg plecakiem. Z 12-14 kg jakie chciałem zabrać na cały GSB oceniałem zapotrzebowanie na 5-5,5 tys kcal. I oceniałem, że schudnę ok. 3,5 kg. Jak widzę dobrze to oceniłem.
To co kupowałem w sklepach sporo odstawało od typowych zakupów turysty czym wprawiałem sprzedawców w zdumienie.
Zero: piwa, gazowanych słodzonych napojów, słodyczy, kiełbas, pieczywa.
Za to soki 100%, woda, mleko, sery żółte, owsianki, musli, orzechy.
Niestety szlak też fatalny widokowo. A od spotykanych ludzi (głównie biegaczy) dowiadywałem się, że najbliższe okolice GSB jednak obfitują w drogi z pięknymi widokami po których biegają ale GSB nimi nie jest poprowadzone. A szkoda.
Z sieci, z amerykańskich stron, dowiedziałem się, że jak się ma kondycję to dodatkowe kilogramy przekładają się na wolniejsze tempo.
Na takim naszym GSB czyli 500 km w praktyce każdy dodatkowy kilogram to 1,5 godzinny dłuższy marsz na CAŁYM 500 km dystansie. A uwzględniając postoje w ciągu dnia to dodatkowe 2 godziny spędzone na szlaku.
Dodatkowe 5-6 kg to dodatkowy dzień przejścia. O ile ma się kondycję oczywiście.
Bo bez kondycji dodatkowe 5-6 kg może okazać się ciężarem nie do udźwignięcia.
Walkę o każde 100 gram mniej zostawiam więc innym.
Warto jednak na każdym kroku zaznaczać, że ultralekki sprzęt nie zastąpi dobrego przygotowania.
Na UL sprzęt bowiem przechodzą ludzie z poważnymi problemami z kręgosłupem, stawami gdy nie chcą rezygnować z aktywności w górach.
Albo doświadczeni (i z co najmniej dobrą kondycją) wędrowcy.
Na takich bowiem np. północnoamerykańskich szlakach liczących 4-5 tys km. każdy funt (0,45 kg) to na takich odcinkach około dzień szybsze przejście całego szlaku.
20 funtów mniej to 3 tygodnie krótsze przejście. Jest więc o co walczyć redukując wagę.
Nikogo nie namawiam do rezygnacji z redukcji wagi. Warto jednak znać granicę. Poniżej 9-12 kg wagi plecaka zyski na krótkich trasach z redukcji stają się niewielkie w stosunku do znacznych kosztów jakie się ponosi.
Przykładowo mój (sprawdzony) namiot waży 1500 gram. Kosztował 40 $.
Mogę kupić lżejszy, bo tylko 950 gram za 150 $.
Albo taki o wadze 580 gram za 700 $.
Jesienią, bo to piękny okres w Bieszczadach, jadę ponownie na 3 dni by dokończyć ten odcinek GSB (Smerek-Wołosate).
Tym razem tylko kwatery, poniżej 5 kg plecak (+woda) i niecałe 90 km.
25 km Smerek-Ustrzyki (nocleg),
29 km pętla: Ustrzyki-Tarnica-prz.Bukowska-Wołosate-Ustrzyki (nocleg),
35 km Ustrzyki-(niebieskim szlakiem)-Okrąglik-Smerek (ew. nocleg ale pewnie ostatnim autobusem do Sanoka, a stamtąd do domu).
W przyszłym roku:
– na przełomie maja/czerwca Rzeszów-Grybów (450 km, 12-14 dni, krótsze dni, fizycznie mniej wymagający od GSB) z plecakiem ok. 12-13 kg (chłodno jeszcze, namiot, cieplejsze ubrania, cięższy śpiwór, cięższa mata to wszystko waży) + 3-4 kg wody i zapasów czyli ok. 16-17 kg maksymalnie.
– w sierpniu Ustroń-Wołosate czyli GSB (500 km, 12-14 dni, noclegi pod tarpem lub tropikiem, ew. szałasy i co 5-6 dni pod jakimś dachem) z plecakiem ok. 8 kg + 3-4 kg wody i zapasów czyli maksymalnie 12 kg. Prawdopodobnie nie zabiorę kijków trekkingowych na GSB, albo zabiorę tylko jeden (doświadczenia z plecakiem 27-32 kg, często schodziłem lub podchodziłem bez korzystania z nich choć miałem je w ręku, bardzo często mi przeszkadzały, odnoszę wrażenie, że często wręcz spowalniały choć na pewno odciążały nogi)
Rok 2025 to chyba będzie już samotny trekking w Rumunii (ok. 2,5 tygodnia, na dłuższy praca nie pozwoli).
Nigdy bym nie przypuszczał, że zasmakuję w samotnych, długich wędrówkach.
Jeśli chodzi o wiedzę to strony amerykańskie, fakt trudno trafić na sensowne informacje bo jak u nas mnóstwo bzdur, ale da się. Tam jest odpowiedź na praktycznie każde pytanie jakie sobie postawicie.