12 sierpnia zszedłem na lodowiec Inylczek Północny i w ciemnościach odnalazłem drogę do bazy. Moment, w którym dotarłem do jadalni i wlałem w siebie 3 szklanki herbaty, zakończył moją tegoroczną przygodę z Kirgistanem. Ten moment zakończył także 6-tygodniowe starania o wejście na szczyty powyżej 7000 metrów. Pierwszy, Pik Lenina/Awicenny, wpuścił mnie stosunkowo łatwo, jeśli nie liczyć długiego przeczekiwania złej pogody w bazie. Pod Chan Tengri zatrzymałem się na 6000 m.
Pozostawał już odpoczynek i spakowanie rzeczy. Po 3-dniowym, pełnym niecierpliwości oczekiwaniu na pogodę, helikopter odebrał nas z bazy pod Chan Tengri. Jeszcze tego samego dnia byłem w Biszkeku, a nazajutrz rano wyleciałem do Europy.
Pik Lenina
Podstawowym celem było dla mnie pierwsze wejście powyżej 7.000 m. Miało nastąpić na Piku Lenina. Była to też pierwsza wyprawa, na której zamieszkałem na długi czas pod jednym szczytem. Po raz pierwszy poczułem atmosferę i stałem się częścią małej społeczności, jaka w trakcie kilkudziesięciu dni powstaje w bazie wysokogórskiej (podobnym doświadczeniem była baza pod Kazbekiem, tam jednak przebywa się tylko kilka dni i raczej w swoich zespołach). Baza to przestrzeń wymiany wrażeń, wiedzy i inspiracji, ale także gabinet terapii, gdzie leczy się wspólną frustracje spowodowaną przeczekiwaniem złej pogody przez kolejny dzień.
Góra była rzeczywiście łatwa technicznie, jednak główną przeszkoda na niej okazała się pogoda: naprzemienne opady śniegu i wiatr. To sprawiło, że z planowanych 2,5 tygodnia wejście trwało aż 3,5. Na okno pogodowe czekali nie tylko początkujący, ale i doświadczeni himalaiści (w ramach projektu Śnieżnej Pantery pod Leninem zjawili się np. Carlos Pauner i Santiago Quintero). Tak długie czekanie było problemem dla osób i grup, mających wykupione bilety powrotne. Niektórzy nie doczekali się wejścia na szczyt przed datą wylotu. Ja do Kirgistanu poleciałem z biletem w jedną stronę, co dało mi swobodę w podejmowaniu decyzji o kolejnym szczycie, o powrocie i czekaniu. Realizowałem aklimatyzację i przeczekiwałem dni bez pogody, których w tym sezonie było bardzo dużo.
Wraz z pogodą pojawiły się dwa zagrożenia, które na Leninie są stale obecne, ale w prostym terenie łatwo o nich zapomnieć: lawiny i szczeliny lodowcowe.
Północna ściana Piku Lenina zagrożona była tymi pierwszymi. Kilka mniejszych lawin widziałem w rejonie „dwójki”. Choć zagrażały ludziom na ścieżce prowadzącej do obozu, nigdy ich nie dosięgnęły. Nocą 9/10 lipca niewielkie trzęsienie ziemi w Tadżykistanie wyzwoliło jednak dużą lawinę, która przeszła przez drogę normalną prowadząca do obozu drugiego. Utworzyła też wyrwę w lodospadzie u podstawy góry. Przejście wielkich bloków lodu stało się znacznie łatwiejsze, jednak część śladów zniknęła i przez kolejne dni ścieżkę wytyczano na nowo.
Dolny fragment drogi oznaczał fragment najbardziej pocięty szczelinami. Pokonanie go w pierwszych dniach było łatwe, jednak pod koniec lipca wiele z nich poszerzyło się kilkukrotnie, a kilka mostów śnieżnych zniknęło. Dla pewności fragment ten przechodziłem związany z innymi osobami.
Ostatecznie na szczycie stanąłem 26 lipca.
Nawet łatwy szczyt był jednak lekcją, z której wyciągnąłem kilka wniosków:
- Spędzałem trochę zbyt dużo czasu w wysokich obozach. Nauczka na przyszłość: aklimatyzacja przez 2 doby na dużej wysokości nie ma sensu. Należy spędzić tam 1 noc, po czym zejść niżej i regenerować się. 2 noce spędzone w „trójce” na 6130 m na pewno pomogły w adaptacji do wysokości. Po zejściu stamtąd potrzeba było jednak dłuższego odpoczynku.
- Wykonałem jedno chybione wyjście do „trójki”, zamiast cierpliwie czekać na pogodę. Spowodował to mój brak cierpliwości i nadzieja na bardzo wątpliwe okno pogodowe, które nie przyszło. 4 dni poświęcone na wejście, noclegi i zejście były najbardziej męczącym etapem na górze, odbierając mi sporo sił.
- Na szczyt wszedłem po nieprzespanej nocy, z nieco za małą ilością wody i jedzenia. 2 litry wody, żelazny zapas na szczytach typu Mont Blanc czy Kazbeku nie wystarczył, gdy w grę wchodził większy wysiłek i 15-godzinny dzień szczytowy. Brak snu w wysokich obozach pokazał mi też, że w przyszłości muszę mieć w rezerwie leki nasenne.
- Kondycja dopisywała, ale zabrakło większej ilości treningów wiosną. Niestety, książka „Szlaki Polski” pochłonęła dużo czasu i do wejścia na 2 siedmiotysieczniki byłem przygotowany nieźle, ale nie bardzo dobrze. Ogólna forma była OK, zabrakło treningów o wysokiej intensywności.
- Czas na zakupy w Osz miałem zbyt krótki, co skutkowało pod Leninem nieco jednorodną dietą.
- Sam szczyt warto było zaplanować w oparciu o wyżywienie w bazie i „jedynce” – koszt całości wzrósłby nieznacznie, komfort – bardzo. W moim przypadku przywiozłem z Polski zbyt dużo górskiego jedzenia, głównie liofilizatów. Zamiast tego należało przywieźć niewielki zapas na akcje górską (12-15 dni), zaś resztę opierać na jedzeniu serwowanym przez agencję. Cena takiego wyższego pakietu zawierałaby też możliwość nocowania w przestronnym namiocie. Zdarzało się Pod Leninem, że mój namiot zostawał w wyższym obozie, ja zaś wynajmowałem miejsce w „jedynce” na 2-3 dni. Kilka takich nocy podniosło cenę wykupionego przez mnie pakietu z 350$ do około 750$. Cena wyższego pakietu to 1000$. Doszedłem więc do poziomu, w którym wyższy pakiet zacząłby się opłacać, oszczędzając problemów z bardzo ciężkim bagażem i życiem na małej powierzchni namiotu wysokogórskiego.
- W skali całego wyjazdu mógłbym pozbyć się z bagażu ok. 10 kg nadmiarowego sprzętu: liny, drugiego czekana, panelu słonecznego (w bazach jest prąd), części apteczki, 2 śrub lodowych i jedzenia, które ostatecznie zostało w Kirgistanie.
Z drugiej strony na wyprawie zabrakło kilku elementów, które usprawniłyby wejście:
- Własnego namiotu bazowego – nie mając do dyspozycji namiotu agencyjnego wiele nocy w bazie i obozie pierwszym pod Pikiem Lenina spędziłem w niewielkiej dwójce. Gdy ta znalazła się w wyższym obozie przydatny byłoby własne przestronne lokum, które nie zmuszałby do trzymania dużej części bagażu na zewnątrz.
- Przedsionka w namiocie wysokościowym – po zimowym trawersie Islandii obiecałem sobie uzupełnić ten brak. Nie udało się. W efekcie gotowanie w wysokich obozach, wchodzenie do niego i trzymanie w nim bagaży skutkowało bałaganem i śniegiem przy wejściu.
- Ubrań na upały – drobiazg, który podniósłby komfort w bazie i na nizinach.
- Dodatkowego bidonu lub camelbaga. Wiąże się tym niedostateczna ilością wody, jaką zabrałem na szczyt Lenina.
- Lektury na zła pogodę. Czy w bazowej mesie, czy w namiocie, okresy niepogody i długie wieczory warto czymś wypełnić. Na szczęście pozostawały szachy na telefonie.
Pogoda była decydująca i ostatecznie sprawiła, że na szczycie stanąłem raz, a nie dwa, jak miałem w planie.
Przyjeżdżając, miałem w pamięci doskonałą aurę, jaka towarzyszyła mi w Pamirze przed kilkoma laty. Dawało to nadzieję, że Pik Lenina „puści” około 17 lipca, co pozwoli na regenerację w „jedynce” i powrót na wierzchołek alternatywną, rzadko uczęszczaną drogą. Wybór padł na Skały Lipkina, dość łatwy technicznie filar prowadzący na grań szczytową w pobliżu wierzchołka. Droga ta niesie jednak ryzyko lawin po opadach, te zaś były w tym roku częste. Najlepsze okno pogodowe pojawiło się dopiero 24-26 lipca i wolałem wykorzystać je na drodze klasycznej.
Z pozytywów:
- Schemat aklimatyzacji był dobry i zapewnił wejście bez problemów, poza bólem głowy podczas jednej nocy.
- Przetestowane w górach wysokich i Arktyce ubrania i sprzęt sprawdziły się bardzo dobrze.
- Doświadczenie z Islandii, Alp i Kaukazu sprawiło, że na Pik Lenina wchodziłem bezpiecznie, nigdy nie straciłem panowania nad sytuacją i nawet w chwili największego zmęczenia, podczas zejścia ze szczytu, znałem swoje rezerwy mocy. Posiadanie takiej rezerwy jest bardzo ważne. Mi pomogła ona, gdy na przełęczy pod Pikiem Razdielnia pomagałem wspinaczowi, z początkami obrzęku płuc. Mimo długiego dnia wspólnie z jego partnerem podaliśmy mu leki i wtaszczyliśmy do „trójki”, skąd już samodzielnie poczłapał niżej.
- Apteczka i przeszkolenie medyczne dały sporą pewność siebie i pomogły w niesieniu pomocy.
- Dokonałem na sobie kompletnych pomiarów wydolnościowych, wraz z pomiarem tętna, między bazą a szczytem. Taki zapis zobrazuje przebieg aklimatyzacji i pomoże w zaplanowaniu treningów pod przyszłe wyprawy.
Pik Lenina uchodzi za łatwy, ale nie istnieje naprawdę „łatwy” szczyt 7000+. W tym sezonie miały miejsce sytuacje kryzysowe. Pierwszą były zawał serca i śmierć polskiego wspinacza na Piku Juhin (5100 m), pobocznym szczycie aklimatyzacyjnym. Dalszym sprowadzanie w dół niedoświadczonego solisty z Włoch. Potem moje spotkanie z chorym Rosjaninem. Sporo osób zawracało spod szczytu z braku sił i aklimatyzacji. Teoretycznie łatwy szczyt pokazywał więc pazury.
Wypadek zdarzyły się też po moim wyjeździe. Pierwszy dotknął osobę ze znajomej ekipy, przez co miałem okazję poznać jej relację. 2 osoby opuściły obóz trzeci zbyt późno (6.00 rano) i w złych warunkach śnieżnych szły granią szczytową do wieczora. Zamiast odwrotu, biwakowały na 7000 m, o świcie wchodząc na szczyt. W złych warunkach taki biwak mógłby skończyć się śmiercią. Obyło się bez tragedii, ale jeden z uczestników wyjścia nabawił się poważnych odmrożeń stopy i w chwili gdy piszę te słowa, czeka na operacje w polskim szpitalu. To wydarzenie pokazuje, że oprócz aklimatyzacji, formy i sprzętu konieczna jest samokontrola i ustalenie godziny alarmowej, po której zawracamy bez względu na wszystko. Drugim wypadkiem był zawał polskiego alpinisty, który po powrocie ze szczytu zmarł w obozie trzecim. Śmierć zaskakująca tym bardziej, że na szczyt wszedł w dobrym tempie i bez kłopotów.
Lepsza pogoda pozwoliłaby mi być może wejść na szczyt także drogą przez Skały Lipkina. Niestety, po zejściu z Piku Lenina 27 lipca następne okno pogodowe zapowiadano na… 8 sierpnia. Główny plan został jednak zrealizowany. Przedłużające oczekiwanie pod pierwsza górą spowodowało niestety, że pod Chan Tengri trafiłem się dopiero 5 sierpnia. Baza północna w tym roku została zamknięta bardzo wcześnie, co sprawiło, że miałem bardzo mało czasu i tylko jedną szansę na drugi szczyt.
Ślad GPS moich wejść w masywie Piku Lenina:
Route map for Lenin Peak by Lukasz Supergan on plotaroute.com
Chan Tengri
Pod Chanem zjawiłem się od północy. Strona ta jest trudniejsza, ale bezpieczniejsza lawinowo i prawie bez szczelin, co dla samotnika miało duże znaczenie. Z perspektywy bazy filar Piku Czapajewa wyglądał groźnie. Droga jest jednak wyposażona w poręczówki, co oznacza, że wymaga „pary”, a mniej umiejętności technicznych. Ma jednak odcinki skalne i lodowe, wymagające ostrożności i podstaw wspinania w rakach. Idąc tam, musisz umieć działać na linach, znać zasady przepinek, zjazdu na ósemce i „szybkiej ósemce”. Błąd przy którejś czynności w wielu miejscach oznacza upadek 2 km do podstawy ściany.
3 dni spędzone na górze pokazały mi jednak, że technicznie nie jest on dużym problemem. Zasadniczym wyzwaniem było wejście w świeżym śniegu z ciężkim plecakiem i bez przerw – i to zdecydowało o niepowodzeniu. Także czas regeneracji po Leninie był zbyt krótki, zaledwie 4 dni na nizinach. W rezultacie dotarłem na 6100 m wykończony, a nazajutrz zabrakło mi sił do wyjścia na szczyt. Chan Tengri i Lenin były dobrym treningiem gospodarowania siłami na wyprawie.
Błędu tego mogłem uniknąć wychodząc dzień wcześniej i robiąc dzień odpoczynku w „dwójce”. Jest ona położona dość nisko, by w niej wypocząć. Po takim dniu mógłbym udać się do „trójki” i bardziej wypoczęty wykorzystać 1-dniowe okno pogodowe. Zabrakło też wypoczynku w bazie i – ponownie – intensywniejszych treningów przed wyprawą. Niestety, Chan okazał się szczytem jeszcze bardziej kapryśnym pogodowo, a kolejne okno nie nadeszło. 9 sierpnia byłem w bazie. 13 sierpnia śmigło zabrało nas do lądowiska w Karkarze, skąd odjechaliśmy do stolicy.
Poza tym przygotowanie pod Chan Tengri było dobre. Uwagi dotyczące sprzętu pokrywają się z tymi z Lenina. Pod Chanem usługi agencji są jeszcze droższe i w mojej opinii opłacało się tam lecieć z własnym jedzeniem – dodatkowe wyżywienie i nocleg w namiocie oznaczałyby nadprogramowe 1600 $. Jedzenia, podobnie jak pod Leninem, miałem za dużo. W zamian nieoceniony byłby duży namiot bazowy.
Specyfika szczytu pokazała mi, że:
- Na wysoki i zimny wierzchołek warto mieć gogle z niskim filtrem UV/fotochromowe. Nocą pod szczytem mieliśmy temperaturę odczuwalną -35°C lub niższą. Miałem odpowiednie gogle, ale zostały one w bazie.
- Sprzęt zbędny na Leninie nie przydał się także i na Chanie (wyjątkiem były spodnie puchowe).
- Do sprawnego podchodzenia na trudnych odcinkach poręczówek przydatne są 2 przyrządy zaciskowe.
Chan okazał się szczytem wymagającym kondycyjnie, na który musiałbym mieć dodatkowych +/- 10 dni z jeszcze jednym oknem pogodowym. Tym razem musiałem uznać porażkę, ale pozwala mi to myśleć o kolejnym sezonie w Tien Szanie.
Z wypraw długodystansowych nie rezygnuję. Mam nadzieję łączyć je z górami wysokimi w najbliższych latach. Jednak w 2022 planuję wrócić pod Chan Tengri – i może nie tylko. A już teraz na 8academy.pl znajdziecie poradnik dla tych z Was, którzy sami myślą o wejściu na Pik Lenina.
Za wsparcie sprzętowe wyprawy bardzo dziękuję: 8a.pl, Cumulus, Deuter Polska, Forma na Szczyt, Magenta Cat, OM Digital Solutions Polska i Crag Sport.
Podziękowania także:
- dla mojej Siostry za prognozy pogody,
- dla Izy Urbańskiej, za opiekę nad komunikacją,
- dla koordynatorów baz: Stefana, Zdravka i Michaiła spod Lenina i dla Miszy spod Chan Tengri, za pomoc w obu wejściach,
- dla Olgi i Iwana z Osz za pomoc w organizacji całości,
- dla Krzyśka Kwiatkowskiego i Jego całego zespołu za wspólne wyjście i za pomoc na zejściu ze szczytu,
- dla Krzysztofa Małkowskiego za wsparcie i liofy pod Chanem,
- dla Bartka Malinowskiego za transport do punktu startu,
- dla Maksyma z Nowosybirska za gaz pod Chanem,
- dla Carlosa Paunera i Santiago Quintero za rozmowy i inspiracje
- i wszystkich osób, z którymi miałem przyjemność przeżyć tych 6 tygodni w Pamirze i Tien Szanie.
2 odpowiedzi
Hej! Jakie to buty na zalaczonym zdjeciu, podwojne La Sportivy? Dzieki i pozdrawiam
La Sportiva Olympus Mons, ich najcieplejszy model.