Zimowy Trawers Islandii – wywiad z „The Pursuit Zone”

Miesiąc po zimowym trawersie Islandii miałem przyjemność udzielić wywiadu Paulowi Schmidowi, autorowi podcastu The Pursuit Zone. Nasza rozmowa, dostępna na Jego stronie, zbiegła się z czasem gdy musiałem zrewidować moje plany na rok 2020 i 2021. Jakiś czas temu, dzięki uprzejmości mojej górskiej koleżanki Kasi Wojciechowskiej, nauczycielki i tłumaczki, a prywatnie pasjonatki gór i biegaczki ultra, otrzymałem tłumaczenie naszej rozmowy. Za Jej zgodą i zgodą Paula publikuję ją dziś dla Was. Porusza ona pewne szczegóły organizacyjne i techniczne mojej arktycznej wyprawy, mam więc nadzieję, że będzie przydatna i ciekawa dla tych z Was, którzy planują podobne zimowe przygody. Miłej lektury!


 

Paul Schmid: Gdy docieramy do końca drogi odkrywamy, że nie czeka tam nic. Nie ma nawet ulgi. Tylko ta sama pustka, którą żegnaliśmy wyruszając. Na zakończenie tej wędrówki nie było euforii, łez, wybuchu radości. Zakończenie drogi – suche i oczywiste jak wynik równania matematycznego. Bilans, ostatecznie, zawsze wychodzi na zero.

To cytat z książki „Pieszo do irańskich nomadów”, w której mój dzisiejszy gość opisał swoje przejście Gór Zagros w Iranie. W odcinku nr 195 rozmawiam z Łukaszem Superganem, o jego kolejnym wyczynie – zimowym trawersie Islandii, w lutym 2020 roku. Witam w The Pursuit Zone. Nazywam się Paul Schmid, robię wywiady z podróżnikami z całego świata, starając się przybliżyć ich niesamowite historie. To rozmowy z ludźmi, którzy spełniają swoje marzenia, wychodzą poza strefę komfortu, podejmują się ambitnych wyzwań. Zaczynamy. Pozwólcie, że przedstawię bliżej gościa dzisiejszego odcinka.

Jego pasją są długodystansowe wędrówki górskie, pokonuje pieszo czasem po kilka tysięcy kilometrów, zwykle samotnie. Te wyprawy pozwalają mu spojrzeć w głąb siebie i poszukać odpowiedzi na najważniejsze życiowe pytania. W ciągu dwóch dekad przeszedł ponad 20000 km wędrując łańcuchami górskimi Europy i Azji. W 2004 roku dokonał pierwszego samotnego przejścia całego Łuku Karpat, a w 2014 roku przemierzył Góry Zagros w Iranie. Zafascynowany Islandią, przez której wnętrze przeszedł samotnie latem 2016 roku, postanowił powrócić tam w 2020 roku, aby spróbować trawersu zimowego, ze wschodu na zachód. Więcej informacji znajdziecie na jego stronie internetowej www.lukaszsupergan.com. Łukaszu, witaj w The Pursuit Zone.

Łukasz Supergan: Dzień dobry. Dziękuję za zaproszenie.

P: Opowiedz skąd jesteś, gdzie się wychowywałeś?

Ł: Dorastałem w Warszawie, stolicy Polski. Większość życia spędziłem w dużym mieście, oczywiście za wyjątkiem wyjazdów górskich i podróży. Moja najdłuższa przygoda poza krajem trwała dwa lata. Był to czas spędzony w Azji, kiedy można powiedzieć okrążyłem ten największy kontynent świata. Oprócz tej długiej podróży przez większość życia mieszkałem w Polsce, w Warszawie. Niedawno postanowiłem jednak wyprowadzić się z dużego miasta.

P: Ukończyłeś studia?

Ł: Tak, studiowałem ochronę środowiska. Uważam się zarazem za biologa i geografa.

P: Zastanawiam się jak finansujesz swoje wyprawy? Czym się zajmujesz zawodowo?

Ł: Swego czasu byłem zatrudniony na etacie, możesz mnie sobie wyobrazić siedzącego za biurkiem. Pracowałem dla polskiego oddziału organizacji ekologicznej Greenpeace. Zajmowałem się kampaniami dotyczącymi odpadów toksycznych oraz rolnictwa. Może to brzmi trochę niestandardowo, ale w rzeczywistości była to zwyczajna praca w sektorze pozarządowym. Dość nietypowa, wciąż jednak praca za biurkiem. Byłem pracownikiem Greenpeace od 2006 do 2010 roku. Od tamtej pory nie wykonywałem więcej pracy biurowej, a przynajmniej nie regularnie. Robiłem wiele różnych rzeczy, ale już nie na etacie.

P: Kiedy po raz pierwszy zainteresowałeś się wędrowaniem po górach?

Ł: Cóż, łatwo to ustalić. Myślę, że wszystko zaczęło się od wycieczek górskich, na które zabierała mnie mama. Na pierwszą taką wyprawę pojechałem jako 8-letnie dziecko, pamiętam, że płakałem na tym wyjeździe. Mieliśmy bardzo zły sprzęt, bardzo złą pogodę i żadnego doświadczenia. Łatwo sobie wyobrazić środek zimy i małego chłopca ze swoją mamą, brnącego przez śnieg, często z płaczem. A jednak mimo tego trudnego doświadczenia w ciągu kilku następnych lat zacząłem regularnie wyjeżdżać w góry na południu Polski. Każdego roku we wrześniu zwykliśmy spędzać z moją mamą i jej znajomymi tydzień lub dwa w górach. Stało się to dla nas swego rodzaju rutyną. Zatem od kiedy skończyłem 10 lat regularnie jeździłem w góry, wówczas tylko i wyłącznie polskie, nie podróżowaliśmy za granicę. Jestem przekonany, że właśnie w tych małych wyjazdach miały swój początek te duże.

P: Co uważasz za swoją pierwszą wyprawę długodystansową?

Ł: To zależy co zaliczymy jako długi dystans. W Europie, w Polsce w szczególności, pieszy dystans 100 km czy 100 mil wielu ludzi uważa za długi. Jednak ciężko porównywać długie odległości w naszym kraju z długimi dystansami w USA, gdzie Szlak Apallachów czy Szlak Grzbietu Pacyficznego liczą sobie ponad 2000 czy 3000 mil. Mój pierwszy długi i całkowicie samodzielny szlak to było około 500km w polskich Karpatach, taka debiutancka prawdziwa wyprawa. Trwała 2 i pół tygodnia. Zrobiłem ją podczas studiów, z czystej ciekawości jak by to było gdyby spróbować chodzić samemu. Okazała się fantastyczną przygodą. Nigdy wcześniej nie szedłem sam, bez żadnego towarzystwa. Było to moje pierwsze takie samotne i długie doświadczenie. Po tej wyprawie zadałem sobie jednak pytanie: Ok, właśnie przeszedłem polską część Karpat, ale gdzie właściwie zaczynają się te góry? Gdzie się kończą? Wiedziałem oczywiście, że są jakieś Karpaty na Słowacji, ale czy jest coś dalej na wschodzie? Na Ukrainie? Wiesz, studiowałem ochronę środowiska i miałem dość dużo geografii na moich studiach. I nie miałem pojęcia gdzie „moje” góry tak naprawdę się zaczynają. Sprawdziłem więc na mapie środkowej i wschodniej Europy, spojrzałem na mapę Karpat. To była chwila, która zmieniła moje życie, ponieważ zdałem sobie sprawę jak te góry są ogromne. Dosłownie w ciągu minuty zdecydowałem: Dobra, zrobię to. Przejdę cały Łuk Karpat, od początku do końca. Myślę, że to był kluczowy moment. Po trzech latach od tej decyzji, w 2004 roku, rozpocząłem wędrówkę przez Karpaty, góry które ciągną się na długości około 1300 km. I to był mój pierwszy taki naprawdę długi dystans pieszy.

przejście karpat łuk karpat sprzet trasa szlak mapa
Łuk Karpat 2004

P: To przejście zajęło ci 93 dni. Powtórzyłeś je w 2013 roku, 9 lat później, i tym razem byłeś w stanie zrobić to w ciągu 65 dni. Zatem co się zmieniło w ciągu tych 9 lat, czy nauczyłeś się czegoś istotnego, co umożliwiło ci skrócenie czasu przejścia aż o 28 dni?

Ł: Tak, byłem już starszy i o wiele bardziej doświadczony. Moje poprzednie przejście Karpat w 2004 roku było w zasadzie uczeniem się jak wędrować z plecakiem. Zabrałem niewłaściwy sprzęt, przeciekał mi namiot, mój plecak był za ciężki i niewygodny, a mój zestaw do gotowania beznadziejny. Zupełnie nie miałem pojęcia jakie jedzenie powinienem zabrać, żeby je łatwo przygotować w górach, kupowałem takie, którego potem nie mogłem wykorzystać. Po kilku tygodniach zepsuła mi się kuchenka, co oznaczało, że od tego momentu, aż do polskiej granicy musiałem radzić sobie bez sprzętu do gotowania. Była to ogromna niedogodność, ale nie miałem wyboru. Zapomniałem dodać, że gubiłem szlak przynajmniej dwa, trzy razy w tygodniu. Byłem naprawdę niedoświadczony i dopiero w drodze nabywałem całą tę obszerną wiedzę, którą powinienem był posiadać. To była oczywiście bolesna lekcja, niemniej tak to działa. Na tej wyprawie rzeczywiście zdobyłem spore doświadczenie. Kolejne wędrówki po polskich górach były już o wiele bardziej świadome. Zacząłem także zastanawiać się jak obniżyć wagę swojego plecaka. W 2014 roku wróciłem na szlak karpacki, aby niejako wyrównać rachunki, poprzednie przejście była to istna szarpanina. Chciałem tamten wyczyn powtórzyć, ale tym razem spokojnie, po prostu iść, nie siłować się. Co zrobiłem inaczej? Przede wszystkim wziąłem o wiele lżejszy plecak, dobrałem swój ekwipunek zdecydowanie bardziej efektywnie. Zmniejszyłem pojemność plecaka ze 100 do 55 litrów i obniżyłem wagę z 25 kg do około 15 kg maksymalnie. Różnica była kolosalna. Pokonywany dziennie dystans zwiększył się o około 8-10 km. Miałem też już więcej doświadczenia w nawigacji, nie gubiłem się tak często, a nawet jeśli tak się stało potrafiłem bez trudu wrócić na szlak. Wreszcie nie bez znaczenia był fakt, że trasa z roku 2014 była o 200 km krótsza. Szedłem bardziej wewnętrzną częścią Karpat. To wszystko sprawiło, że drugie przejście z 2014 roku było nie tylko krótsze, ale też łatwiejsze. I muszę powiedzieć, dało mi o wiele więcej radości.

P: 100-litrowy plecak?

Ł: Tak 🙂

P: Nawiązując do twojej wypowiedzi, mam pytanie odnośnie jedzenia. Wspomniałeś, że źle je dobierałeś. Możesz podać przykłady?

Ł: Proszę bardzo. Przykładem może być rodzaj rumuńskiego makaronu, który trzeba gotować przez 20 minut czy rumuńska polenta, gatunek kukurydzy, którą także gotujesz 20 minut i nadal jest twarda. Przez cały czas wychodził mój brak doświadczenia w doborze jedzenia, sprzętu, właściwego miejsca noclegowego i tak dalej. Obecnie przed wyprawą opracowuję wszystkie te elementy, szczególny nacisk kładę właśnie na prawidłowe odżywianie w drodze.

P: W 2020 wyruszyłeś na Islandię. Dlaczego akurat Islandia?

Ł: Dobre pytanie. Naprawdę nie pamiętam. Jeśli zapytasz jak wybieram swoje cele wypraw, odpowiedź brzmi: Polegam na swojej intuicji. Nie mam jakiegoś klucza czy też reguły jak wybierać, gdzie się udać. Oczywiście mógłbym zrobić coś w rodzaju listy szlaków do zaliczenia, takich jak Potrójna Korona amerykańskich szlaków długodystansowych. Jednak zauważam u siebie ostatnio, że dobrze się czuję w miejscach, które są odludne. I nie ma znaczenia czy to pustynia czy wulkaniczne pustkowia, jak na Islandii. Lubię miejsca, w których można poczuć samotność. Islandia niewątpliwie taka właśnie jest. Kiedy szukałem jakichś informacji dotyczących celu mojej następnej wyprawy natknąłem się na opis próby przejścia tej wyspy, której podjęło się kilku śmiałków. Jest to trudne wyzwanie, rodzaj Świętego Graala dla podróżników z całego świata. Każdego roku ktoś to wyzwanie podejmuje, oczywiście latem. Pomyślałem, że taka przygoda może być ciekawa. Początkowo miało to być zwykłe przejście, nic specjalnego. Z opisów poprzednich wypraw dowiedziałem się, że większość podróżników wybiera trasę z północy na południe. Ja jednak postanowiłem zrobić to inaczej, zdecydowałem się na przejście Islandii ze wschodu na zachód. Jest ono dłuższe, odrobinę trudniejsze, ale dające przegląd wszystkich krajobrazów Islandii. I rzeczywiście, pejzaż był urzekający.

P: Dystans w przybliżeniu wynosił 750 km, pokonanie go miało ci zająć od 5 do 6 tygodni. Ile czasu poświęciłeś na planowanie tej wyprawy?

Ł: Myślę, że około 12 miesięcy. Dokładnie rok wcześniej, mój kolega, również z Warszawy, próbował pobić rekord szybkości przejścia Islandii z północy na południe. Nie udało mu się, niemniej była to fantastyczna przygoda. Wziąłem udział w jego wykładzie, podczas którego opisywał specyfikę wędrowania na Islandii. Spotkaliśmy się kilka razy, zadałem mu mnóstwo pytań i myślę, że to właśnie wtedy zacząłem wierzyć w powodzenie swojej wyprawy. Uświadomiłem sobie jaką powinienem zgromadzić wiedzę, jak się przygotować. Ten rok przygotowań do tego przejścia był oczywiście również wypełniony pisaniem, wystąpieniami publicznymi i różnymi innymi obowiązkami.

trawers islandii wschod zachod
Trawers Islandii 2016

P: Czy twoje przejście Islandii z 2016 roku było także ze wschodu na zachód?

Ł: Dokładnie.

P: Czego cię to letnie przejście nauczyło? Czy możliwe było wykorzystanie tego doświadczenia podczas zimowego trawersu?

Ł: Przede wszystkim poznałem naturę islandzkiej pustki. Przekonałem się, że nie obawiam się samotności. Zdobyłem też wiedzę jaki rodzaj sprzętu mógłby być przydatny w tym często nieprzyjaznym środowisku. Większa część Islandii należy już do Arktyki, więc warunki mogą być naprawdę ciężkie, nawet latem. Zapoznałem się również z systemem rzek, nauczyłem się jak nawigować wśród dróg i ścieżek islandzkich wyżyn, potrafiłem oszacować jak ciężki jest odcinek, który mam do pokonania. Pamiętałem pewne szczegóły, trudności drogi, co bardzo zaprocentowało kiedy przemierzałem Islandię zimą 4 lata później. Łatwiejsza była także nawigacja. Kiedy znasz profil swojej trasy możesz zaplanować jak rozłożyć siły w kolejnych dniach czy tygodniach. Zatem pod tym względem przejście letnie ułatwiło mi ogromnie przejście zimowe 3,5 roku później.

P: Jak wyglądał twój trening pomiędzy tymi wyprawami? W jaki sposób przygotowywałeś się do zimowego przejścia?

Ł: Przez ten czas regularnie trenowałem. Istnieje pewien stereotyp, że aby być dobrym w górach należy biegać. Ja oczywiście także biegałem. Niemniej, na takiej arktycznej wyprawie jak moja istotne jest też to, że ciągniesz sanie o wadze 50 kg, używając do tego tych samych mięśni, które pracują podczas podejść górskich. Odbywałem więc regularne treningi w górach, maszerując lub biegając. Natomiast kiedy przebywałem w Warszawie wykorzystywałem nachyloną pod kątem 15-20 stopni bieżnię mechaniczną, co miało za zadanie symulować warunki górskie. Tego rodzaju trening okazał się również efektywny, ponieważ później byłem w stanie ciągnąć sanie pod górę, czasem na bardzo długich odcinkach.

P: Jakim trzeba dysponować budżetem, aby sfinansować tego typu wyprawę?

Ł: W porównaniu do ekspedycji na Grenlandię czy Biegun Północny lub Południowy koszt nie jest aż tak olbrzymi. Mogę podać konkretną kwotę – wydałem na tę wyprawę około 2000 dolarów (8000 zł), nie wliczając w to kosztów dodatkowego wyposażenia. Gdybym posiadał sprzęt narciarski czy sanie, zapłaciłbym jedynie za dotarcie na miejsce, zakwaterowanie, jedzenie, paliwo, Internet, korzystanie ze Spot Messengera, kartę do telefonu, oczywiście ubezpieczenie itp., zatem to wszystko stanowiłoby kwotę około 2000 dolarów. Jednak w moim przypadku do tego należy doliczyć koszt ekwipunku, który musiałem zakupić. Były to narty, buty narciarskie, sanie, nowy namiot ekspedycyjny, wypożyczenie telefonu satelitarnego i drobny sprzęt elektroniczny, taki jak power banki. Natomiast już ostatnie korony islandzkie wydałem na imprezę dla moich przyjaciół z Rejkiawiku, którym chciałem w ten sposób podziękować za ich nieocenioną pomoc. Podsumowując, na tę wyprawę wydałem łącznie około 3000 dolarów (12 000 zł).

P: Myślę, że to rozsądna kwota.

Ł: Zgadzam się w zupełności. Jak na ekspedycję tego rodzaju to naprawdę niewygórowane koszty. Jest dużo plusów organizowania wyprawy na Islandię, na przykład to, że nie musisz wynajmować specjalnego środka transportu, jak w przypadku Grenlandii czy Bieguna Południowego, czy posiadać dodatkowego, kosztownego ubezpieczenia, które wyprawiając się na Grenlandię czy Antarktydę jest obowiązkowe. Na Islandii nie ma całej tej biurokracji, formalności, zarówno latem jak i zimą. Zatem moje wydatki ograniczyły się tylko do rzeczy niezbędnych, te 2000 dolarów, które wydałem stricte na ten trawers to naprawdę niewielka suma. Oczywiście to pojęcie względne, średnie zarobki przeciętnego Polaka nie są takie same jak przeciętnego Amerykanina, niemniej w porównaniu z innymi wyprawami polarnymi to wciąż stosunkowo mało.

P: Porozmawiajmy teraz o twoim wyposażeniu. Jeden z jego elementów stanowiły sanie.

Ł: Zgadza się. Używałem standardowego modelu pulek marki Paris, wykonanych ze sztywnego plastiku. Okazał się on jednak niewystarczająco mocny, o czym miałem bardzo szybko przekonać się na tej wyprawie. Kupiłem używane sanie, miały już zaliczone 200 km zrobionych podczas wypraw na Spitsbergen oraz Islandię. Niestety już po kilku dniach uległy uszkodzeniu. Na szczęście mój znajomy z Rejkiawiku zdołał wysłać mi nową parę sań. Jakoś udało mi się pokonać jeszcze 25 km w dół i w górę doliny, żeby je odebrać. Od tej pory ciągnąłem dwie pary pulek, zamieniając je ze sobą jak w kanapce, raz jedna para na górze, a druga na dole, potem odwrotnie. Niestety, po setkach kilometrów przez islandzkie wyżyny obie pary sań były finalnie całkowicie zniszczone. Nie było najmniejszego sensu zabierać ich z powrotem do Polski.

P: Czy to skały je uszkodziły?

Ł: Skały i lód. Na początku mojej wyprawy nastąpiło nieoczekiwane ocieplenie. Trwało tyko dwa dni, jednak temperatury wynosiły około +4,+5 stopni Celsjusza, co oznaczało, że śnieg topniał i zaczęło spod niego wystawać mnóstwo kamieni, otoczaków i żwiru. Sterczące skały można było ominąć, natomiast żwir dawał się we znaki bardzo, nie można było go w żaden sposób uniknąć. To dokładnie tych kilka dni na początku wyprawy i dwa, może trzy dni pod koniec przemierzania wyżyn przyczyniło się do tak dużych uszkodzeń moich sań, właśnie ze względu na ten żwir.

P: A jakich nart używałeś?

Ł: W tej kwestii miałem duży wybór. Używałem nart biegowych Back Country Alpina Discovery 80, które są na tyle szerokie, że można poruszać się w głębokim puchu. Byłem z nich naprawdę zadowolony. Posiadałem też norweskie wiązania Rottefella Magnum, są faktycznie solidne, używa się ich często na polarnych ekspedycjach, miałem więc do nich zaufanie. Zarówno narty jak i wiązania pozostały do końca w dobrym stanie.

P: Czy korzystałeś z fok?

Ł: Tak, były one absolutnie konieczne. Gdybym jedynie szedł po miękkim śniegu myślę, że same narty być może by wystarczyły, ale ponieważ ciągnąłem też 50-kilogramowe sanie, czasem pod górę, foki okazały się niezwykle przydatne. Były to takie same foki jakich używa się do wycieczek skiturowych w górach wysokich.

P: Wspomniałeś, że spędziłeś rok na planowaniu wyprawy. W jaki sposób ustaliłeś marszrutę?

Ł: Poszło mi to dość gładko, ponieważ około 50 % trasy, w szczególności przez wyżyny, pokrywało się z moim trawersem letnim z roku 2016. To oczywiście wielki plus, jeśli znasz już trasę przed wyruszeniem. Przejście zimowe różniło się od letniego startem i metą. W 2016 moim celem było połączenie dwóch skrajnych punktów Islandii: najdalej wysuniętego na wschód przylądka Gerpir, z położonym najdalej na zachodzie przylądkiem Bjargtangar. Za drugim razem wybrałem krótszy wariant. Wyruszyłem z Seydisfjordur, małego miasteczka na wschodnim wybrzeżu Islandii. Zdecydowałem się zaś zakończyć wyprawę w szczególnym miejscu, na niewielkim, wąskim półwyspie Snaefellsnes na zachodzie, znanym z powieści Juliusza Werne’a „Podróż do wnętrza Ziemi”. Wulkan na końcu półwyspu to właśnie to miejsce z książki. Szacowałem także, że będę miał do pokonania około 50 km wybrzeżem na początku trasy i około 180 km również wzdłuż wybrzeża pod koniec, łatwiejszymi odcinkami, gdzie nie będę musiał ciągnąć sań i używać nart, gdyż możliwy będzie marsz z samym tylko plecakiem. Reszta przejścia, głównie przez tereny wyżynne, pokrywała się w większości z trasą mojej poprzedniej wyprawy.

sprzet_ubrania_zima_gory_trawers_islandii

P: Mogłeś rozpocząć swoją ekspedycję już w grudniu lub styczniu. Dlaczego zdecydowałeś się wyruszyć dopiero w lutym?

Ł: Była to dość trudna decyzja. Przede wszystkim zależało mi na tym, żeby zmieścić się w kalendarzowej zimie, to był pierwszy warunek. Oczywiście mogłem wyruszyć w Nowy Rok czy nawet Boże Narodzenie, jednak zdawałem sobie sprawę, że grudzień i styczeń bywają zdradliwe ze względu na zmienną pogodę oraz bardzo krótkie dni. Wiedziałem, że w lutym pogoda może być bardziej stabilna. Może być, co nie oznaczało, że na pewno będzie. Liczyłem trochę na łut szczęścia. Obserwując to co działo się w styczniu, kiedy Islandię nawiedziły jedne z najpotężniejszych huraganowych wiatrów w historii, zacząłem się zastanawiać czy ta wyprawa to nie jest szaleństwo i czy nie powinienem jej w ogóle przesunąć na inny termin, może nawet na przyszły rok. Jednak jest takie powiedzenie: „Szczęście sprzyja odważnym”. Czasem po prostu musisz podjąć decyzję na zasadzie, że ten właśnie dzień jest najlepszy, lepszego nie będzie. Zaufałem więc swojej dobrej gwieździe, jak się okazało słusznie. Luty w moim odczuciu był naprawdę świetnym miesiącem na to przejście. Nie było jeszcze zbyt ciepło, dopiero w marcu śnieg zaczął powoli topnieć, nie było też tak wietrznie, był to zatem idealny moment.

P: Decyzja podjęta, data wyruszenia ustalona, lecisz do Rejkiawiku. Jak dostałeś się do zaplanowanego miejsca rozpoczęcia wyprawy?

Ł: Moi znajomi odebrali mnie na lotnisku. Przeznaczyłem trzy dni w stolicy Islandii na sprawy organizacyjne. Pogoda była naprawdę zła, wszyscy mieliśmy mnóstwo wątpliwości co do powodzenia tego przedsięwzięcia. Jednak powiedziałem sobie „zrobię to”. Dotarcie na start ze stolicy zajęło mi około doby, do Seydisfjordur podróżowałem dwoma autobusami i autostopem. Transport publiczny jest niesamowicie drogi na Islandii i niestety autobusy odjeżdżają rzadko, dlatego zajęło mi to tak dużo czasu. Choć biorąc pod uwagę warunki, środek zimy, nie było najgorzej. Po 24 godzinach dotarłem na wschodnie wybrzeże do Seydisfjordur, do miejsca startu mojej wędrówki.

P: W USA potrzebne są czasami specjalne pozwolenia na wejście na niektóre szlaki. Czy na Islandii również coś takiego było wymagane?

Ł: Nie było potrzebne, po prostu wyruszasz przed siebie i rozpoczynasz swoją przygodę. Nie ma jakiegoś systemu pozwoleń, czegoś takiego jak w USA w parkach narodowych czy na szlaku Pacific Crest Trail, co bywa czasem dość uciążliwe. Nie ma również opłat, takich jak na przykład w Nepalu w Himalajach, gdzie płaci się nawet za sam treking czy podejście na szczyt. Na Islandii panuje zasada, że większość miejsc stworzonych przez naturę jest dostępna za darmo. Są wyjątki, choć nieliczne, więc nie ma potrzeby uzyskiwania specjalnych pozwoleń. Jest jednak coś co chciałbym podkreślić. Jeśli ktokolwiek decyduje się na taką wyprawę nad wyraz wskazane jest, aby napisać maila lub złożyć wizytę zespołowi ratowników w stolicy, informując o celu swojej ekspedycji i prosząc o porady. Ratownicy dysponują sporą wiedzą, są pomocni i stanowią świetne źródło informacji na temat wielu obszarów Islandii.

P: Czy kontaktowałeś się z nimi?

Ł: Tak, oczywiście. Poprosiłem ich także o monitorowanie mojego przejścia. Zawsze możesz poprosić o coś takiego na Islandii, obojętnie czy idziesz pieszo, jedziesz rowerem czy autem. Zespół ratunkowy otrzymuje informację dokąd się wybierasz, datę wyruszenia i prawdopodobnego zakończenia wyprawy. Po zrealizowaniu celu należy także przesłać wiadomość, zwykłego sms-a, że dotarłeś, i że wszystko w porządku. Jeżeli tego nie zrobisz, musisz liczyć się z tym, że rozpocznie się akcja ratunkowa. Zatem jeśli decydujemy się na takie odważne przedsięwzięcie, zawsze należy poinformować islandzkie służby ratunkowe o swoich zamiarach, najlepiej podając jak najwięcej szczegółów. Te informacje są ważne, ponieważ w razie jakichkolwiek trudności, wypadku, czy potrzeby dotarcia do danej osoby, ratownicy mają ułatwione zadanie.

P: To bardzo rozsądne. Powinniśmy tak właśnie postępować.

Ł: Zgadza się. Wiadomo, że każdy zabiera ze sobą jakiś elektroniczny zestaw do komunikacji, niemniej służby ratunkowe powinny mieć od nas informacje, że wybieramy się w mało uczęszczane miejsca. Pozostają wówczas niejako w stanie gotowości, wiedząc, że jest osoba czy grupa, która właśnie przebywa w jakimś trudnym terenie. Oczywiście mile widziane są także słowa podziękowania po zakończonej szczęśliwie wyprawie oraz wpłata niewielkiego datku na wsparcie ich działalności.

P: Ok, wyruszasz pieszo, dzień pierwszy. Ile czasu zajęło ci dotarcie do wyżyn, które pamiętałeś z wyprawy w 2016 roku?

Ł: Trzy dni. Szedłem dość wolno, na początku tylko z plecakiem. Sanie, narty i większość bagażu zostawiłem w hostelu w Egilsstadir, największym mieście na wschodnim wybrzeżu Islandii. Mogłem więc te 25 km z powrotem od wybrzeża do Egilsstadir przejść na nogach, tylko z niewielkim plecakiem. Spędziłem noc w tym mieście, a następnego ranka zapakowałem już cały sprzęt na sanie i rozpocząłem marsz. Drogi były mocno zaśnieżone, ponieważ tego dnia wystąpiły bardzo intensywne opady, z łatwością więc przemieszczałem się na nartach. Po dwóch dniach od opuszczenia Egilsstadir dotarłem na skraj płaskowyżu otwierającego wyżyny. To był dzień czwarty, kiedy miałem sporo ciężkich podejść pod górę. Do pokonania było kilkaset metrów przewyższenia, ciągnąc sanie, ale kiedy już dotarłem na wysokość około 600 – 700 m n.p.m. znalazłem się na poziomie wyżyn. Od tej pory byłem już zupełnie sam, musiałem polegać tylko na sobie.

biwakowanie góry rozbijanie namiotu szałas

P: Liczyłeś na pamięć terenu z poprzedniej wyprawy z 2016 roku. Tym razem jednak znalazłeś się tam zimą. Jak bardzo różnił się wygląd tych miejsc w zimowej aurze?

Ł: Szczerze mówiąc nie rozpoznawałem niczego na wyżynach. Stanowią one wielki płaskowyż z górami i pagórkami, gęsto poprzecinanymi rzekami lodowcowymi. Kiedy szedłem zimą wszystko było pokryte śniegiem i wyglądało zupełnie inaczej niż latem. Czasami potrafiłem rozpoznać charakterystyczne miejsca, takie jak największy wulkan w okolicy, ale ogólnie nic nie wydawało się znajome, śnieg, lód i temperatura zmieniły całkowicie krajobraz.

P: W jaki sposób nawigowałeś?

Ł: Sprzęt do nawigacji oraz urządzenia komunikacyjne zapewniły mi poczucie bezpieczeństwa, były dla mnie priorytetowe na tej wyprawie. Może się to wydawać swego rodzaju nadmiarem, niemniej posiadałem trzy różne rodzaje przyrządów nawigacyjnych. Po pierwsze mapy i kompas. Wyżyny Islandii są dość płaskie, nie potrzeba więc szczególnie dokładnych map, by nawigować w tym terenie. Korzystałem z jednej zwykłej mapy wyżyn i drugiej trochę większej mapy całego kraju, w tym strefy przybrzeżnej. I to wszystko. Dwie papierowe mapy i kompas stanowiły podstawę mojej nawigacji. Jednak na wypadek złej pogody, kiedy korzystanie z papierowej mapy mogło być naprawdę kłopotliwe zabrałem również nawigację elektroniczną, którą był głównie mój zegarek Suunto, najzwyklejszy zegarek z nawigacją. Przed wyprawą załadowałem do niego około 12 tracków, które pokrywały całą trasę ze wschodu na zachód i według nich szedłem. Wgrałem też trasy tak zwane ewakuacyjne, z myślą o tym, żebym w razie wypadku mógł szybko przemieścić się w kierunku północnym lub południowym. Właściwie przez większość wyprawy polegałem na zegarku, który okazał się niezwykle przydatny, zwłaszcza podczas burzy śnieżnej, kiedy widoczność spadła praktycznie do zera. Musiałem wtedy przez cały czas zerkać na zegarek, dosłownie co 20 – 50 metrów, żeby nie zgubić trasy. Posiadałem też drugi, mniejszy GPS Garmina, niestety zgubiłem go przypadkowo w drugiej połowie przejścia, zupełnie nie kojarzę jak to się stało. Finansowo niewielka strata, choć zawsze dobrze jest mieć dodatkowe zabezpieczenie. Podsumowując, miałem ze sobą trzy rodzaje sprzętu do nawigacji. Zaopatrzony byłem także w trzy różne systemy komunikacyjne. Pierwszy był to zwykły telefon komórkowy. Zaskakująco często udawało się złapać zasięg na wyżynach. Drugi stanowił telefon satelitarny, a trzeci Spot Messenger. Wszystkie były niezwykle przydatne, miałem poczucie, że jestem odpowiednio zabezpieczony zarówno pod względem nawigacji, jak i komunikacji.

P: Kiedy wędrujesz ze wschodu na zachód po wyżynach Islandii krajobraz jest raczej monotonny czy zmienia się w miarę przemieszczania się?

Ł: Odrobinę się zmienia. Na początku wyprawy maszerowałem przez trzy dni w strefie przybrzeżnej, potem był dzień, może dwa, wędrówki długimi dolinami, a następnie wszedłem w wyżyny, czyli taki wielki płaskowyż na wysokości około 600 – 800 m n.p.m., na którym występują głównie wzgórza i płaskie doliny. Krajobraz był urozmaicony. Czasem góry znikały, a ja trafiałem na pola lawy, pełne skał, otoczaków i żwiru, miejsca bardzo nieprzyjemne dla pieszego, ciągnącego sanie. Poruszanie się po nich przypominało kluczenie w labiryncie, kiedy musisz niezwykle uważnie wyszukiwać drogę. Były też bardzo nieprzyjazne dla sań, szczególnie żwir. W centralnej części Islandii znajdują się lodowce, zdecydowałem jednak nie przechodzić przez nie. Ominąłem lodowce w odległości około kilometra od ich czoła. Są tam też olbrzymie, całkowicie płaskie obszary, gdzie przemieszczanie się jest naprawdę łatwe, należy jedynie uważać na występujące w tych miejscach rzeki. Zatem nie mógłbym powiedzieć, że wschód i zachód bardzo się od siebie różnią. Krajobraz nie zmienia się radykalnie, jednak każdego dnia napotykałem nieco inne jego formy.

P: Czy te rzeki, o których wspominasz były zamarznięte?

Ł: One właśnie stanowiły największe ryzyko. Na Islandii jest dość duży i dziki obszar, który nazywa się Sprengisandur, dokładnie w centralnej części, na północ od lodowca Hofsjokull. Wędrując tam napotkałem kilka dużych rzek, na których nie było mostów. Był to niezwykle istotny fakt. Kiedy decydujesz się na marsz z północy na południe podążasz wzdłuż rzek, kiedy idziesz ze wschodu na zachód musisz je przekroczyć, czasem kilka razy dziennie. Te najmniejsze to po prostu strumienie, pokryte śniegiem więc czasami nie było ich w ogóle widać. Jednak te największe, cóż, to potężne giganty, które potrafią tworzyć kaniony, często przekroczenie ich było po prostu niemożliwe. Nad nielicznymi rzekami przerzucone były mosty. Płaskowyż Sprengisandur, gdzie rzeki były dzikie i rwące, a równocześnie nie było mostów, był zdecydowanie najtrudniejszym i najbardziej niebezpiecznym odcinkiem wyprawy.

iceland winter crossing east west

P: Jak udało ci się bezpiecznie nawigować w tym miejscu?

Ł: Masz na myśli rzeki?

P: Tak. Omijałeś je czy mogłeś jakoś bezpiecznie przedostać się na drugi brzeg?

Ł: W zasadzie nawet nie próbowałem ich przekroczyć.

P: Po prostu je okrążałeś?

Ł: Dokładnie, okrążałem je. W 2016 roku sezon był ciepły, a poziom wód dość wysoki. Jeden z przewodników z parku narodowego powiedział, że nie ma w zasadzie szans na przekroczenie rzek. Usiłowałem to zrobić, co było ryzykowne, ponieważ w razie porwania przez nurt praktycznie oznaczałoby to śmierć. Mogłem też spróbować przejść lodowiec, jednak jest on pełen szczelin, a ja byłem sam. Podjąłem wówczas decyzję, że odbiję około 50 km na północ, aby dotrzeć do pierwszego mostu. Podczas zimowego trawersu zdecydowałem podobnie. Ze względu na ocieplenie, które nastąpiło, stan wód był także tym razem wysoki. Widziałem, że mosty powstałe ze śniegu były bardzo niepewne. Czasem bałem się przekraczać nawet niewielkie rzeki, a w przypadku tych dużych nie było na to żadnych szans.

iceland winter crossing east west

P: Czy w trakcie wyprawy miałeś problem z motywowaniem się do jednostajnego marszu dzień za dniem?

Ł: Tak, jak najbardziej. W sumie na każdej wyprawie muszę trochę walczyć sam ze sobą. Mam jednak na to pewien sposób, nazywam to „metodą małych kroków”. Nie myślę o punkcie docelowym, że muszę dotrzeć na przykład na zachodnie wybrzeże Islandii, czy pokonać kilkaset kilometrów. Skupiam się tylko na dniu dzisiejszym. Moim celem na takiej wyprawie jak ta było przetrwać dany dzień i bezpiecznie dostać się do miejsca przewidzianego na wieczorne obozowisko. Kiedy udawało się szczęśliwie dotrzeć kładłem się spać, a następnego dnia znowu koncentrowałem się na pokonaniu kolejnych 20 – 25 km. Wykorzystywałem tę metodę dość często i muszę przyznać, że całkiem nieźle działa.

P: Ok, w ten sposób. Dobra nazwa – „metoda małych kroków”.

Ł: Tak. Czasami te „małe kroki” dotyczyły kilku najbliższych dni. Pod koniec dnia cieszysz się z pokonania tego niewielkiego etapu i tak codziennie od nowa. Aż do końca.

P: Co czeka wędrowca na zakończenie takiej drogi?

Ł: Sęk w tym, że nic nadzwyczajnego. Nie czułem przypływu jakichś wielkich emocji, nagłego olśnienia. Tego właśnie nauczyły mnie moje wyprawy. Należy celebrować każdą chwilę w drodze, ponieważ na końcu nie czeka nic. W tym sensie takie wędrówki stanowią idealną metaforę życia. Koniec nie jest celem, nie jest najważniejszy. Gdyby tak było wszyscy śpieszylibyśmy się, żeby zakończyć nasze życie. Chwila, która trwa teraz jest absolutnie najważniejsza. Gdybyś zapytał co było najlepszym momentem tego przejścia odpowiedziałbym, że starałem się cieszyć każdym dniem, dziękować za wszystkie te dni, które przynosiły suchą i stabilną pogodę. A koniec, cóż, jest tylko punktem na mapie, niewiele znaczącym, ponieważ to, co najistotniejsze wydarza się podczas wyprawy.

P: A czy spotkałeś po drodze jakieś dzikie zwierzęta?

Ł: Niestety nie. Żadnego. Raz zobaczyłem małego ptaszka, może dwa tygodnie po wyruszeniu, w geograficznym środku Islandii, w pobliżu lodowca Hofsjokull. Jakieś 100 km od wybrzeża. Ten widok był absolutnie niezwykły pośrodku wielkiej białej równiny, ponieważ jeśli tam się znajdziesz, nawet w lecie, nie ma tam zupełnie nic. Owszem, są pastwiska, ale nie słychać śpiewu ptaków, nie spotykasz żadnych dużych zwierząt. W środku Islandii nie ma szans na przetrwanie, gdyż nie ma pożywienia. Zatem idąc tam zimą nie spotykasz żadnych żywych stworzeń, co daje poczucie ogromnej samotności.

P: Jaka jest największa lekcja, jaką dała ci ta ekspedycja?

Ł: Nie było jakiejś jednej wielkiej lekcji, za to wiele małych. Zdobyłem spore doświadczenie potrzebne na wyprawach zimowych, nauczyłem się rozpoznawać swoje mocne i słabe strony, jak również swoje ograniczenia, zatem na kolejną zimową ekspedycję zebrałem masę uwag i wskazówek. Nie wiem czy ponownie zdecyduję się na wyprawę polarną, ale to co wiem na pewno to to, że wielu rzeczy muszę się jeszcze nauczyć, wiele umiejętności opanować. To po pierwsze. Po drugie przekonałem się, że po tej przygodzie jestem gotowy zmierzyć się z jeszcze większym, trudniejszym, dłuższym wyzwaniem.

iceland winter crossing east west

P: Czy jest coś co zrobiłbyś inaczej mając to doświadczenie za sobą?

Ł: Zmieniłbym sanie i system mocowania. Używałem tanich Parisów, które są bardzo popularnymi saniami, jednak niezbyt wytrzymałymi na skały i lód. I system mocowania. Wykorzystałem zwykłą linę, co nie sprawdziło się przy zejściach w dół, ponieważ sanie uderzały od tyłu, potrzebowałbym zatem czegoś sztywniejszego. Ulepszyłbym także odrobinę kilka innych drobiazgów, jak zestaw do gotowania, czy zabrałbym namiot z przedsionkiem. Zdecydowanie wziąłbym więcej kawy na następną wyprawę.

P: Czekolady też?

Ł: Zjadłem jej mnóstwo. Wyruszyłem z 8 kg czekolady i… nie była to wystarczająca ilość 🙂

P: 8 kilogramów? To rzeczywiście sporo.

Ł: Jadłem dwie, trzy 100-gramowe czekolady dziennie. I zjadłbym nawet więcej gdybym mógł 🙂

P: Gdyby ktoś chciał wyruszyć na taką wyprawę co jeszcze byś doradzał?

Ł: Miałbym mnóstwo drobnych rad. Taka najistotniejsza, to żeby traktować zdobywanie nowych umiejętności jako stopniowy proces. Najlepiej zacząć od weekendowych wyjazdów, a dopiero potem wydłużać je, nie rzucać się od razu na głęboką wodę. Jest kilka przypadków osób, które próbowały przejść Islandię zimą i niestety służby ratunkowe musiały spieszyć im z pomocą. Zgubił tych ludzi brak doświadczenia. Ja też nie uważam siebie za jakiegoś bardzo doświadczonego polarnika, jednak myślę, że podczas tej wyprawy wykorzystałem wiedzę, doświadczenie, siłę i motywację, które nabywałem wcześniej przez całe moje życie. Doradzałbym więc najpierw uczenie się podczas krótszych wypraw, odwiedzenie Islandii latem, czy nawet zimą. Takie małe przygody mogłyby sporo pomóc. A dopiero potem zmierzenie się z takim wyzwaniem jak to.

P: W jaki sposób chcesz wykorzystać tę wyprawę medialnie? Czy miałeś ze sobą aparat i kamerę? Nagrywałeś jakieś filmy?

Ł: Tak, oczywiście. Zdjęcia i filmy są czymś najcenniejszym co przywożę z wypraw, rzecz jasna oprócz osobistych przeżyć i emocji. Zawsze zabieram ze sobą aparat, robię zdjęcia. Chciałbym aby z tego trawersu powstał może jakiś film. Po poprzednich wędrówkach brałem udział w setkach prelekcji, wystąpień publicznych, prezentacji. Wracając z tej wyprawy zastałem jednak nową rzeczywistość, wszystko było zamknięte z powodu pierwszej fali pandemii, ludzie musieli zostać w domach. Mam nadzieję, że mimo wszystko uda się te zdjęcia jakoś pokazać i że filmik też powstanie. Równocześnie mam trochę innych zobowiązań, powstaje też książka dotycząca innej wyprawy. Zatem krótki film z tej ekspedycji jest w planach, aczkolwiek nie jestem w stanie podać dokładnej daty kiedy to dojdzie do skutku.

iceland winter crossing east west

P: Jesteś autorem dwóch książek. Pierwsza zatytułowana „Pustka wielkich cisz” opowiada o twoim przejściu Łuku Karpat w 2004 roku, a druga nosząca tytuł „Pieszo do irańskich nomadów” opisuje twoje doświadczenia z wędrówki przez góry Zagros w Iranie w 2014 roku. Czy są dostępne po angielsku?

Ł: Niestety nie. Ukazały się tylko w języku polskim. Nie jestem pewien czy zagraniczne wydawnictwa byłyby zainteresowane publikacją tego typu literatury. Jeśli tak, byłbym niezmiernie szczęśliwy, natomiast na ten moment moje książki są dostępne jedynie w języku polskim.

P: A czy rozważałeś publikowanie książek nakładem własnym?

Ł: Tak, próbowałem w ten sposób wydać swoją pierwszą książkę zanim znalazłem profesjonalnego wydawcę. Jednak tłumaczenia? Szczerze mówiąc nigdy nie myślałem o przetłumaczeniu tych książek na język angielski. Może kiedyś, ale na ten moment nie mam tego w planach.

P: Co podoba ci się najbardziej w pracy pisarskiej?

Ł: Dotarcie do końca 🙂 Pisanie stanowi dla mnie pewien proces, nie jest to jednak jakaś moja wielka wewnętrzna pasja. Istnieją ludzie, którzy są urodzonymi pisarzami, mają lekkie pióro, bawią się słowami czy zdaniami. Nie czuję się jednym z nich. Postrzegam siebie bardziej jako rzemieślnika niż artystę. Nie uważam, żebym miał wielki talent w tym kierunku, to raczej u mnie nieustanna praca i doskonalenie swoich umiejętności. Obecnie rzeczywiście praca pisarska stanowi element mojego sposobu na życie, jedno ze źródeł utrzymania. Jednak to, co lubię najbardziej to nie samo pisanie, a moment kiedy trzymam moją książkę wydrukowaną, gotową bym mógł podzielić się nią z innymi. Ta właśnie część pracy pisarskiej, kontakt z czytelnikami, dzielenie się doświadczeniami, emocjami to jest to co pociąga mnie najbardziej w pisaniu książek, artykułów czy publikowaniu w internecie. Dla mnie zatem najważniejsze rzeczy w procesie pisania wiążą się z tym co dzieje się już po napisaniu książki czy artykułu.

P: Łukasz, jakie masz plany na przyszłość?

Ł: Trudne pytanie. Przez długi czas podróżowałem w pojedynkę. Większość moich wypraw, wszystkie moje piesze przejścia zrealizowałem solo. Po raz pierwszy planuję wyprawę z przyjaciółmi. W lipcu i sierpniu zamierzamy wejść na kilka siedmiotysięczników w Azji Centralnej. W tym regionie nie ma zbyt dużej biurokracji i formalności, nie trzeba uzyskiwać drogich zezwoleń jak w Nepalu. Ponadto góry Azji Centralnej, takie jak Pamir, są niezwykle piękne. Problem stanowi rozprzestrzenianie się wirusa, pandemia, więc tak naprawdę nie wiemy co przyniosą kolejne miesiące. Jest jeszcze trochę czasu. Planujemy wyjazd ostatniego dnia lipca, ale równocześnie monitorujemy sytuację na bieżąco. Niestety istnieje prawdopodobieństwo, że nie uda się tego planu zrealizować. W takim przypadku rozważę pozostanie w Polsce i być może napisanie kolejnej książki. Może zmienię kierunek, zrobię jakąś mniejszą przygodę, choć póki co wiodący plan to wspinaczka w wysokich górach Pamiru.

P: Jak można znaleźć cię w internecie gdyby ktoś chciał dowiedzieć się więcej na temat twoich wypraw?

Ł: Najlepszym sposobem będzie napisanie do mnie maila, podaję adres na swojej stronie internetowej lub wysłanie wiadomości poprzez moją stronę na Facebooku. To najprostsze kanały do kontaktowania się ze mną.

P: Łukaszu, dziękuję ci bardzo za rozmowę i podzielenie się swoimi doświadczeniami nie tylko z zimowego trawersu Islandii 2020, ale także z poprzednich wypraw. Świetnie się z tobą rozmawiało. Życzę powodzenia w kolejnych przedsięwzięciach.

Ł: Cała przyjemność po mojej stronie. Dziękuję bardzo.

P: Dziękuję za uwagę. Ten odcinek został nagrany 2 kwietnia 2020 roku. Jeżeli macie ciekawe przemyślenia, uwagi piszcie do mnie na adres: paul@thepursuitzone.com lub zostawcie wiadomość głosową na speakpipe.com/thepursuitzone. Możecie także wesprzeć ten podcast subskrybując go i udostępniając znajomym. Zachęcam również do odwiedzenia mojej strony: www.thepursuitzone.com

Tłumaczyła: Katarzyna Wojciechowska

Zobacz również

Jedna odpowiedź

  1. Dziękuję pięknie za współpracę 🙏 Szalenie miło mi, że moje tłumaczenie pojawiło się na stronie, na której od dawna znajduję cenne porady i inspiracje do różnych działań. Dzięki za wspaniałe opowieści o Islandii i nie tylko 🙂 Mam nadzieję, że dla fanów tej strony polska wersja podcastu Paula będzie użyteczna i interesująca. Pomyślności w dalszych przygodach Łukaszu 🍀 Do następnych wędrówek! A może biegu ultra? 😉🙃

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *