Kiedy powiem sobie dość (refleksje pomiędzy podróżami)

„Koniec z tym!” powiedziałem sobie niedawno. „Czas ruszyć d… i wyjść z czterech ścian na powietrze”. I od razu zastanowiłem się nad tą myślą.

Czasami ktoś pyta mnie, jakie są moje plany na kolejny wyjazd, podróż, wyprawę. Zazwyczaj pytają znajomi, którzy przyzwyczaili się już do tego, że stale się przemieszczam. Albo nieznajomi, podchodzący po skończonym pokazie lub spotkaniu. Zazwyczaj odpowiadam wtedy, że planów mam tak wiele, że niemal na pewno ich wszystkich nie zrealizuję. Zapisuję je sobie na osobnej stronie w zeszycie i obserwuję, jak zajmują kolejne linijki. Już teraz starczy ich na przynajmniej 15 lat i głównym powodem, dla którego nie zabieram się za nie, jest fakt, że wiele z nich wymaga sporych nakładów finansowych już na starcie. Nie da się sfinansować marszu na biegun pracując po drodze i uprawiając freeganizm na stacjach polarnych.

Właściwie mógłbym z czystym sumieniem nie robić teraz nic. Przez minione 3 lata spędziłem we własnym domu mniej niż 3 miesiące. Przez 7 miesięcy mijającego roku przeszedłem pieszo 8 krajów. To chyba dobry wynik i właściwie ze spokojem mógłbym teraz osiąść na laurach. Problem w tym, że nie potrafię. Coś sprawia, że nie zamierzam cieszyć się odzyskanym lenistwem i stanem ponownego zadomowienia.

Może to fakt, że spędziłem około 3 tygodni, tnąc, sklejając, montując i przekładając zdjęcia i filmy, by móc stworzyć pokazy z dwóch tegorocznych wypraw: do Santiago i przez Karpaty? Samo spędzanie przed komputerem dziesiątek ciągnących się godzin wystarczyło, by zniechęcić mnie do osiadłego życia. Nawet jeśli to co robiłem miało sens, jakoś nie poprawia mi to nastroju. Czuję, że krzesło, biurko i komputer to nie są przedmioty, przy których chciałbym spędzać teraz większość czasu. Przez minione dwa miesiące zbyt dużo czasu przed nimi tkwiłem. Kilogramy zrzucone w drodze przez Europę mściwie wracają, a ostrość wzroku słabnie od patrzenia w ekran.

A może to zmęczenie ciągłym przemieszczaniem się po kraju? Rok temu, po zakończeniu naszej azjatyckiej przygody zorientowałem się, że dla tak zwanego „podróżnika” ( a dokładniej – dla osoby, którą w mediach określa się tym terminem) każdy rok dzieli się zasadniczo na dwie części. Pierwsza z nich trwa od wiosny do jesieni i wypełniona jest przemieszczaniem się. Druga, zimowa, to także ciągła zmiana miejsca, tyle, że po Polsce, między jednym festiwalem podróżniczym lub górskim, a kolejnym. Najśmieszniejszym efektem jaki zaobserwowałem było to, że trasa większości takich osób bardzo dobrze się pokrywa, co sprawia, że na „Włóczykiju”, „Kolosach” czy „100drodze” miga mi w tłumie ten sam repertuar twarzy. I wszyscy jesteśmy cały czas w drodze – tyle, że przez swój kraj. Pojawią się te same problemy, co w Azji lub Afryce: spóźnione autobusy, jeszcze bardziej spóźnione i zatłoczone pociągi, brak snu, jedzenie w przypadkowych miejscach. Brakuje tylko kłopotów z wizami i biegunki podróżnych.

Bardzo lubię dzielić się wrażeniami, które przywożę z wyjazdów. Jednym z największych prezentów w ostatnim czasie były chwile, gdy w trakcie pokazu ktoś zdradzał mi, że któraś z moich przygód stała się jej/jego inspiracją. Ale ciągłe przemieszczanie się po Polsce wysysa dużo energii. I w przeciwieństwie do podróży, jest obwarowane terminami. Im bardziej pełny kalendarz, tym mniej miejsca na spontaniczność i chwilę oddechu. Aż pewnego dnia przyszło zmęczenie, a z nim myśl, że choć lubię spotkania, lubię opowieści o podróżach i w sumie robię to, co chcę, muszę odpocząć także od tego. Kołowrót w jaki wpadłem przerósł mnie. Z dnia na dzień napisałem kilku znajomym „wybaczcie, nie przyjadę”. Czy w czasie podróży wszystko nie było prostsze? Może więc pora  wrócić do tego stanu umysłu? Może czas ruszyć znowu?

Przyszły Święta i Nowy Rok, czas spotkania z bliskimi. Siedzę w domu mojej rodziny, patrzę przez okno na gradobicie, które nawiedza tą część Europy i… szykuję się do kolejnej przygody. Dzieli mnie od niej niespełna miesiąc. Czy po jej zakończeniu będę potrafił powiedzieć sobie „dość”? Czy znowu zacznę szukać kolejnego celu?

A może jest w tym już jakiś nałóg, coś co sprawia, że po przejściu pewnej granicy po prostu nie sposób NIE BYĆ w drodze? Jakaś cienka, czerwona linia, po przekroczeniu której wędrowny tryb życia zaczyna być stanem naturalnym, a zatrzymanie się w miejscu – czymś niezwykłym? Trochę tak właśnie się teraz czuję i zaczynam bać się, że im więcej czasu będę w drodze, tym trudniej mi będzie zatrzymać to koło, które raz puszczone w ruch, kręci się samo. Jeśli po 2 miesiącach od powrotu niesie mnie w drogę, czy uda mi się kiedyś powiedzieć „STOP!”, zatrzymać? Choćby na rok?

A z drugiej strony każda podróż czy wędrówka przypomina mi, gdzie czeka prawdziwe życie. Ostatnie tygodnie to czas spędzony przed ekranem, w towarzystwie programów graficznych i do obróbki wideo, spędzony na ustalaniu terminów i przesyłaniu zdjęć, na „update’owaniu” statusów na „fejsie” i ogólnie robieniu rzeczy, które z PRAWDZIWYM  życiem nie mają wiele wspólnego. Takie okresy zdarzają mi się co jakiś czas, a gdy trwają zbyt długo, cichy głos z tyłu głowy podpowiada, że trzeba coś zmienić. Na przykład wstać zza biurka i „wylogować się do życia” jak mówi popularny ostatnio film na YouTube. Poczucie braku, które wyraźnie daje do zrozumienia, że czas ruszyć w drogę. Przypomniały mi się słowa Steve’a Jobs’a:

„Myślę, że jak zrobisz coś, co okaże się całkiem niezłe, to powinieneś zrobić coś innego, równie wielkiego, zamiast rozwodzić się nad tym zbyt długo. Po prostu zastanów się, co dalej.”

I chyba właśnie ta obawa, że mógłbym osiąść na laurach i odcinać kupony od czasu, który już minął sprawia, że szukam czegoś nowego.

Kończąc moją ostatnią drogę Łukiem Karpat odkryłem cel, który, podobnie jak kilkanaście wcześniejszych, trafił na listę „DO ZROBIENIA” w moim zeszycie. Jednak w odróżnieniu od marszu na biegun lub wejścia na ośmiotysięcznik, nie wymaga długiego przygotowania ani dużych nakładów finansowych na starcie. Jedynie trochę sprzętu, którego część udało mi się już zdobyć. Jest to marsz na lekko, tak lekko, jak się tylko da, ale bez zabijania się o każdy gram, po prostu zadowalając się tym, czym już dysponuję i wybierając to, co niezbędne. A zatem – zaczyna się nowa przygoda! Gdy o niej myślę, jest równie pasjonująca, jak dwie poprzednie, ukończone w tym roku.

Z drugiej strony mam przeczucie, że będzie to jedna z trudniejszych dróg na jakie kiedykolwiek wszedłem. Wędrówka przez góry, zimą i kompletnie samotnie. Zajmie mi co najmniej półtora miesiąca i mam zamiar skończyć ją na początku marca. Zdarzało mi się wędrować przez zimowe góry kilka dni z rzędu. Nawet kilkanaście, choć wtedy miałem oparcie w postaci chaty. Ale kilkadziesiąt dni na mrozie, bez dachu nad głową? Może być ostro. Nie boję się jednak, ponieważ…

dreams_big_enough

Obawiam się, na szczęście nie na tyle mocno, by te obawy mnie hamowały. Z listy w moim zeszycie odhaczyłem w tym roku dwie pozycje. Nadszedł czas na trzecią.

Samotnie. Pieszo. W Karpatach. Zimą. Przez 50 dni.

Ktoś wytypuje jaki jest następny cel?

Zobacz również

10 odpowiedzi

  1. Nie wiem czy Ci to kiedyś pisałam: twój blog jest jedynym w blogosferze, który czytam od deski do deski. Twój styl podróżowania jest chyba najbardziej alternatywnym z całej polskiej blogosfery. Moim zdaniem ten blog powinien zarabiać tysiące, żeby taki człowiek jak ty bez problemu mógł zdobywać wszystkie bieguny świata.
    To po pierwsze. Ale co ważniejsze przy samym blogowaniu: masz świetny styl. Czyta się to wszystko jednym tchem. Obserwuję kilkanaście blogów, ale najczęściej interesuje mnie tematyka artykułu. Nie przeczytam o Zimbabwe, jeśli akurat nie jest w sferze moich zainteresowań. U Ciebie czytam wszystko. Tak trzymaj!

    1. Dziękuję! To co napisałaś, „Twój styl podróżowania jest chyba najbardziej alternatywnym z całej polskiej blogosfery” – nie wiem czy zasługuję. Jeszcze trochę, a zostanę podróżniczym hipsterem.

      1. Podpisuję się obiema rękami pod tym co napisała Zależna chociaż Twój pomysł na podróżowanie samotne zimą mnie przeraziło. Normalnie czyha na Ciebie głód, pragnienie, zwierzęta, ale chłód i wyziębienie to co innego…atakuje szybko, spokojnie i śmiertelnie…….Nie znam Cię osobiście, ale Twój blog to niesamowita inspiracja dla mnie. Dzięki że jesteś:)

  2. Tylko żebyś nie popadl w samozachwyt – przekonales mnie, do Santiago. Myslalem o tym juz wczesniej, ale dzieki Twojemu opisowi pomysl zmienil status z „kiedys w przyszlosci” na „wykonane” 🙂

  3. Widze ze na pokazy i spotkania glownie ( i chyba tylko ) jezdzisz w Polsce.
    Zawitasz kiedys do Londynu ? wydaje mi sie ze takze znalazlo by sie szerokie grono sluchaczy na wyspach. Jesli chcialbys zawitac do nas, to daj znac moze udalo by sie cos zorganizowac.

    1. Hej Marcin! Prawdę mówiąc właśnie wróciłem z wysp, bywam tam co jakiś czas. Jeśli jest w Londynie miejsce, gdzie można by coś takiego zrobić to bardzo chętnie. Skrobnij na mój adres gdybyś miał jakiś pomysł.

  4. Właśnie tu trafiłam i… chyba przez chwilę zostanę, a w czwartek moje nogi z radością powędrują do Gdańska by Cię posłuchać i na chwilę przysiąść w Twoim świecie. Dobrze czytać takie słowa, bo kiedy marzenia się realizują, a nie gniją w piwnicach duszy, to od razu raźniej wędrować przez życie.
    Powodzenia!
    Agnieszka

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *