O wielkiej przygodzie Eweliny dowiedziałem się przypadkiem. Po prostu nasze relacje – jej z przejścia gór Polski i moja z Łuku Karpat – pojawiły się w tym samym numerze „NPM-u”. Im dłużej wgłębiałem się w historię którą opisała, tym bardziej wydłużała mi się szczęka. Już kilka godzin później pisałem do niej list z pytaniami. Przyszła zima, każde z nas ponownie wyjechało w góry, aż wreszcie udało nam się spotkać w Trójmieście i znaleźć dość czasu, by swobodnie porozmawiać.
Wiosną 2013 roku Ewelina zostawiła swoje dotychczasowe życie i ruszyła na wędrówkę, która miała spiąć wszystkie masywy górskie naszego kraju – łącznie 29 pasm i 1700 km pieszo. Drogę tę przerwała jej w połowie kontuzja, jednak po jej wyleczeniu wróciła na szlak, by dokończyć to, co postanowiła.
Mimo przejścia tak dużego dystansu potrzebowała 4 miesięcy, by ponownie zjawić się w górach i jako pierwsza kobieta zmierzyć się zimą z najdłuższym polskim szlakiem – liczącym ponad 500 km Głównym Szlakiem Beskidzkim.
Jak rzucić wszystko
Samotne przejście 1700 kilometrów górami Polski, a pół roku później – zimowe przejście polskich Beskidów, około 500 kilometrów. Chciałem Cię zapytać o obydwie te wycieczki, ale najpierw o tę pierwszą. Co robiłaś wcześniej i jak się to właściwie zaczęło?
Wcześniej? Pracowałam, tak po prostu. A jeśli chodzi o góry? Chodzę po nich od dziecka, głównie po Tatrach, a od kilku lat działam w gdańskim Studenckim Kole Przewodników Turystycznych, dzięki któremu zaczęłam poznawać Beskidy.
A zaczęło się… nie tak dawno. Skończyłam studia, pracowałam, ale już od jakiegoś czasu czułam, że nie wiem co ze sobą zrobić, że serce gdzieś mi się wyrywa i to niekoniecznie do tego, co akurat robiłam. Zimą 2013 roku po raz pierwszy wyjechałam w góry na narty, gdzie te pytania docierały do mnie coraz bardziej. Ostatniego dnia pobytu pojechałam sama na stok, szusowałam cały dzień, a gdy po skończonym dniu siedziałam z gorącą czekoladą w dłoni spojrzałam przez okno… i zobaczyłam tę wyprawę. Dosłownie zobaczyłam, bo jej trasa jakby wyświetliła mi się przed oczami. Nie musiałam się nawet zastanawiać, wiedziałam że to jest coś, za czym muszę iść.
Brzmi jak jakaś wizja.
Tak było. Zobaczyłam w głowie mapę Polski i góry.
Czy wcześniej próbowałaś takich marszy na dalekie dystanse?
Przez jakiś czas startowałam w imprezach na orientację, długich, na 50 i 100 kilometrów. A po górach wędrowałam tyle, ile pozwalał urlop czy wakacje. Byłam raz w Alpach, dwa razy w Pirenejach, sporo wyjeżdżałam z moim kołem górskim, ale nigdy na więcej niż 2 tygodnie. Chodzenie z grupą nigdy nie jest jednak takie jak samej. Uczestnicy różnią się tempem marszu i ostatecznie na wspólnych wyjazdach chodziłam dużo wolniej niż mogłabym sama.
Wyświetla Ci się mapa w głowie i… co wtedy?
Wracam do Trójmiasta w euforii, z jakąś aurą wokół siebie. Czułam wtedy, że dzieje się coś ważnego. I jedną z pierwszych rzeczy jaką musiałam zrobić, to zrezygnować z pracy. Pamiętam, jak po powrocie, siedząc w aptece szpitalnej, wypełniałam tabelkę urlopową i zobaczyłam, że w terminie, w którym chciałam jechać w góry, wszystko jest zajęte. Strasznie mnie to wkurzyło. Poczułam, moje priorytety są zupełnie inne i podziękowałam mojej pracy. Zostałam w niej do końca marca. Przez kwiecień przygotowywałam wszystko i 9 maja zeszłego roku wyruszyłam.
W którym miejscu zaczęłaś?
Najpierw pojechałam na Ślężę, by wejść na jej wierzchołek, a stamtąd w Góry Izerskie, z których ruszyłam już ściśle pieszo na wschód, do końca Sudetów, a następnie z Beskidu Śląskiego aż do Bieszczadów. Na koniec pojechałam w Góry Świętokrzyskie, by zakończyć całą drogę na Łysicy.
To teraz trudne pytanie: dlaczego wyprawę przez polskie góry nazwałaś „Compostelą”? Co przejście polskich gór ma wspólnego z drogą do Santiago de Compostela?
W obydwu tych drogach – mojej i tej w Hiszpanii – wspólna jest długa wędrówka, która zmienia coś w Twojej głowie. Zawsze chciałam pójść do Santiago de Compostela. Nawet dwa lata temu, gdy pracowałam w aptece, przyszło mi do głowy „a może tak rzucić wszystko i pójść do Santiago?”. Wtedy na podobny krok nie miałam odwagi, ale ta myśl siedziała mi w głowie i czułam, że potrzebuję czegoś podobnego – wędrówki, która może coś odmienić, która będzie drogą w głąb siebie. I gdy rok temu pojawiła się myśl o przejściu przez wszystkie góry Polski, od razu skojarzyłam te dwa pragnienia: to górskie i to sprzed lat, o wędrowaniu do Santiago. Wiedziałam od początku, że ta wędrówka będzie podróżą w głąb siebie, a góry… będą tak przy okazji.
fot. Ewelina Domańska, goramipolski.pl
Początki
Co miałaś ze sobą i ile to ważyło?
Nie ważyłam całości bagażu, ale myślę, że dźwigałam 20 kilogramów, może trochę mniej. Zależało to od ilości jedzenia jaką akurat miałam, bo to ono było najcięższe.
Jaki zapas brałaś?
Najdłuższy odcinek na jaki się zaopatrzyłam miał 5 dni, ale zazwyczaj były to 2-3 dni.
Starałam się mieć zapas na wypadek, gdybym nie dotarła do planowanej miejscowości na czas albo sklepy były zamknięte.
A poza prowiantem?
Namiot, śpiwór, butla gazowa, którą potem odesłałam, bo była za ciężka, ubrania, kilka sukienek, mapy, polar, dużo pokrowców przeciwdeszczowych na sprzęt i plecak, i drobiazgi typu latarka czy kompas.
Jaki wzięłaś śpiwór?
Voyager firmy Robert’s, 700 gram puchu. Co ciekawe ten sam który zabrałam latem, miałam później zimą na przejściu Głównego Szlaku Beskidzkiego. Latem bywało mi w nim gorąco i choć zdarzały się chłodne noce, gdy takie okrycie okazywało się w sam raz, na ciepłą porę roku wystarczyłby lżejszy. Natomiast zimą okazał się bardzo dobry, sprawdził się idealnie w zimowych warunkach, gdy zdarzało się minus 15, minus 20 stopni. Suszyłam w nim nawet ubrania i bieliznę wkładając je na noc do wnętrza śpiwora.
Jak wyglądał początek letniego przejścia? Było ciężko?
Na początku, po godzinie od startu, dorwała mnie burza, szłam więc z autoironiczną myślą, że już pierwszego dnia trzaśnie we mnie piorun. W końcu schowałam się w krzaki, odrzuciłam od siebie kijki trekingowe i skulona czekałam, śmiejąc się z siebie. Początek był deszczowy, ale nie było trudno. Startując na przejście gór Polski miałam sporo siły i zmęczenie poczułam dopiero po tygodniu. Inaczej było zimą, gdy pierwsze dwa dni oznaczały wysiłek i konieczność rozchodzenia się. Ale wiosną, idąc w Góry Izerskie, nie miałam jeszcze za sobą sumy wszystkich bodźców, mogłam więc czuć się radośnie wędrując w deszczu, korytem potoku. Później jednak deszcz dał mi w kość.
Jakieś niespodzianki na starcie?
Na przykład?
Na przykład docierasz na pierwszy nocleg i okazuje się, że wzięłaś maszty nie od tego namiotu co trzeba.
Na szczęście nie!
Jak planowałaś trasę? Gdy przeczytałem Twoją relację zastanowiło mnie jak wyliczyłaś te 1700 kilometrów, które przeszłaś? Południowa granica Polski ma sporo mniej, musiałaś iść strasznym wężem przez te góry?
Tak było. Szłam przez dosłownie wszystkie pasma, więc taka droga nie może być prostą linią. Idąc przez Kotlinę Kłodzką minęłam Góry Sowie, Bardzkie, Złote, dalej w stronę Śnieżnika, po czym przez Bystrzyckie w Stołowe, a potem przez Góry Orlickie znów w masyw Gór Złotych i ponownie na Śnieżnik. Wyszła pętla w formie ósemki. Po innych górach też tak się kręciłam, chcąc zobaczyć jak najwięcej. W drugiej części wędrówki, po złamaniu jakiego doświadczyłam w drodze, już tak nie robiłam. Na przykład Tatry przeszłam już najkrótszą możliwą trasą.
Miałaś wszystkie potrzebne mapy na starcie?
Nie, część wysłałam sobie aby odebrać po drodze. Miałam dwa punkty, gdzie czekał na mnie depozyt: w Soli, w Beskidzie Żywieckim oraz w Tatrach, w schronisku „Głodówka”.
W relacji napisałaś, że przed wyruszeniem pisałaś do schronisk z prośbą o wsparcie i nieodpłatny nocleg.
Tak. Pisałam im e-maile lub wiadomości na Facebook’u: że wyruszam samotnie na wyprawę przez całe góry Polski, jest to wyprawa o niedużym budżecie i będę spać w namiocie lub w miejscu, gdzie dobrzy ludzie użyczą mi kawałka podłogi. I gdyby mogli mnie ugościć będę im bardzo wdzięczna.
Pisałam do różnych schronisk, tych małych i mniej znanych oraz tych popularnych. Te ostatnie oczywiście mnie nie zaprosiły. Często gościnne były schroniska mniejsze, ale bardziej klimatyczne, czasem chatki studenckie. W Sudetach spałam w Stacji Turystycznej „Orle”, choć stało się to za sprawą poznanego przez internet redaktora portalu „Góry Izerskie”. Podobnie redaktor „Naszych Sudetów”, przewodnik sudecki, załatwił mi nocleg w schronisku na Śnieżniku, a także w pensjonatach w Radkowie i Głuchołazach. Do obydwu wysłałam elektroniczne listy, które zapoczątkowały naszą znajomość. Odezwała się też „Jagodna” w Górach Bystrzyckich, dwie fantastyczne chatki w Beskidzie Małym – „Pod Potrójną” i „na Rogaczu”, a także „Rysianka” w Żywieckim, „Równica” w Beskidzie Śląskim, czy też „Bacówka pod Honem” i schronisko „Pod Wysoką Połoniną” w Bieszczadach. W Beskidzie Niskim odpowiedziały mi wszystkie bazy namiotowe, zaprosiły mnie też „Teodorówka” koło Dukli i „Chatka w Nieznajowej”. Listów z prośbą wysłałam kilkadziesiąt, spałam w około piętnastu, więc współczynnik odpowiedzi był chyba niezły. Przy tym należy zaznaczyć, że nie zawsze mogłam skorzystać ze wszystkich zaproszeń, gdyż zdarzało się, że było mi zwyczajnie nie po drodze lub schroniska znajdowały się zbyt blisko siebie i musiałam wybierać. Bywało także, że schronienie oferowali mi ludzie poznani w drodze lub tacy, którzy śledzili moją wędrówkę przez internet i akurat mieszkali „na trasie”.
fot. Ewelina Domańska, goramipolski.pl
Być samotną na szlaku
Chciałbym spytać o tę wędrówkę z Twojego punktu widzenia. Wędruję z reguły sam i jestem przyzwyczajony do spotykania samotnych turystów w górach. Turystek również, choć rzadziej. Jednak kobiet przechodzących samotnie szlaki długodystansowe, na przykład Główny Szlak Beskidzki czy Sudecki, raczej nie spotkałem.
A ja tak. Na podejściu pod Babią Górę spotkałam dziewczynę idącą samotnie z Wołosatego i kończącą właśnie swoje przejście Głównego Szlaku Beskidzkiego, do końca miała jeszcze kilka dni. I żeby było śmieszniej, pół roku później, na zimowym przejściu GSB, znowu ją spotkałam.
Dużo mijałaś ludzi po drodze?
Niedużo. Jeśli już, to w turystycznych miejscach, w Tatrach, na Babiej Górze i Pilsku, we wrześniu w Bieszczadach. Na co dzień bardzo mało, zwłaszcza w Sudetach, gdzie w maju jest zbyt wcześnie, by trafić na tłumy i w ogóle mało kto tam się wtedy wybiera. Nawet w tak popularnych Karkonoszach spotykałam tylko pojedyncze osoby. Z niektórymi rozmawiałam o mojej trasie – zazwyczaj reagowali bardzo entuzjastycznie, tylko w obleganych miejscach, pełnych tzw. „niedzielnych” turystów, byli w szoku. Mężczyźni mówili mi wtedy, że sami baliby się tak chodzić, wielu z nich szokował mój duży plecak. Zazwyczaj jednak w obleganych miejscach człowiek ginie w tłumie. To tam, gdzie ludzi było mało, napotkani na drodze przystawali i pytali się dokąd idę.
A gospodarze schronisk?
Bardzo fajni! Wszyscy mieli oczywiście mnóstwo pytań, byli bardzo ciekawi tej wędrówki, zawsze przyjmowali mnie ciepło i serdecznie, dostawałam jedzenie, mogłam skorzystać z ciepłej wody. Z wieloma z nich zaprzyjaźniłam się i do dziś piszemy do siebie. Te znajomości to taki uboczny efekt tej wędrówki i dla mnie wartość sama w sobie. Podczas drugiej, zimowej wyprawy, zaglądałam do niektórych odwiedzonych wiosną i latem miejsc, czasem spotykając tych samych gospodarzy.
Dotychczas pytałem Cię o sprawy techniczne, o wrażenia, chciałbym jednak poruszyć tematy także mniej fajne. Czy zdarzyły się spotkania, które określiłabyś mianem: nieprzyjemne?
Nie, ani razu. No, może z wyjątkiem podróży autostopem do Szklarskiej Poręby, podczas której dostałam niemoralną propozycję. Ale bardzo zawoalowaną, zaznaczam. Wystarczyło spokojnie odmówić i po kłopocie. Z masywu Ślęży w Góry Izerskie jechałam w sumie siedmioma autami i trafił mi się „taki jeden”, zresztą pierwszy raz w życiu. A w samych górach? Nie. Obawiałam się z początku jakiś grupek mężczyzn, takich przysłowiowych „dresów” mijających mnie na szlaku, ale nikogo takiego nie spotkałam. Oni chyba chodzą w inne miejsca.
Zapytam prosto z mostu: czy startując w tę drogę nie miałaś obawy przed takimi właśnie spotkaniami? Wiadomo, że nie jechałaś do Afganistanu ani nie odwiedzałaś rebeliantów w Ameryce Południowej. To kobiety są jednak słabszą fizycznie płcią i samotność często postrzegają inaczej. Nie bałaś się?
Bałam się. Spotkanie z agresywnym facetem było jedyną rzeczą, której się bałam wyruszając w drogę. Przydarzył się jeden taki moment, kiedy obawiałam się, że coś może mi się stać. Było to wieczorną porą, kiedy maszerowałam przez Lądek Zdrój i szłam w kierunku lasu, by tam zostać na noc. Las jest tam położony blisko miejscowości, park który otacza uzdrowisko dość płynnie przechodzi w niego bez zdecydowanej granicy. I nagle, w szarówce wieczoru, zobaczyłam trzy idące postacie. Potem spostrzegłam, że zaczęły biec. Poczułam się nieswojo. Okazało się po chwili, że to tylko trzy dziewczyny uprawiające jogging. Przyszła mi jednak wówczas do głowy myśl „no tak, ja się zaraz będę rozbijać, a przecież może się tu w każdej chwili pojawić ktoś taki jak one”. Ukryłam się wtedy głęboko w krzakach, rozłożyłam namiot na zboczu tak pochyłym, że z trudem zasnęłam, ale obiecałam sobie, że nie będę więcej schodzić do miejscowości na noc.
A na szlaku? Od czasu do czasu ktoś pytał „czy się pani nie boi?”, ale gdy pogoda była dobra cieszyłam się wędrówką, gdy padało szłam sama. W wioskach ludzie zajęci byli swoimi pracami, tylko czasem ktoś zagadnął dokąd idę. Nie było więc żadnej sytuacji naprawdę groźnej, ale pozostałam ostrożna.
A co na Twoje przygody mówią bliscy? Znajomi mogą nam kibicować, ale rodzina częściej się martwi.
Rodzice na początku się ucieszyli, ale po tygodniu czy dwóch od ogłoszenia przez mnie tego pomysłu miny zaczęły im rzednąć. Zobaczyli na jakie niebezpieczeństwo się narażam. Pytania, które mi zadałeś – czy ktoś nie zrobi mi krzywdy, czy przeżyję – oni także zadawali sobie. Poprosili mnie o rozmowę, w trakcie której powiedzieli mi o swoich rozterkach. To nie była lekka dyskusja. Poczułam się w jakimś sensie obciążona ich strachem, zaczął mnie on hamować, ale przekonałam ich, że muszą uporać się z tym strachem tak samo, jak ja ze swoim. To była próba dojrzałości – czy potrafię rozmawiać z rodzicami jak równy z równym i podjąć decyzję sama, w oparciu o swoje przekonania, czy będę kierować się myśleniem innych – nawet jeśli to moi rodzice? Gdy im to powiedziałam, przyjęli wszystko ze zrozumieniem. To doświadczenie było dla mnie bardzo ważne.
fot. Ewelina Domańska, goramipolski.pl
Demony w głowie
Napisałaś „doznałam wielu olśnień, oczyszczających przemyśleń i wewnętrznych dialogów”. Idziesz sama przez góry, przez wiele tygodni. Co się wtedy dzieje w głowie?
Bardzo często nie dzieje się nic i o niczym nie myślę, ale gdy już pojawią się jakieś myśli, zauważyłam, że chronologicznie wyświetla się w nich moje życie. Nie całość, ale jakieś trudne momenty z przeszłości, których dotychczas starałam się nie pamiętać, które wypierałam, o których wiedziałam, że były, ale wolałam ich nie wspominać. W trakcie wędrówki to wszystko zaczęło wychodzić na powierzchnię, jedno wspomnienie za drugim, a gdy już się pojawiało musiałam to jakoś przetrawiać. Myślałam o czymś, wyciągałam to z głowy i przyglądałam się temu ze wszystkich stron, zastanawiałam się, międliłam to coś, aż w pewnej chwili wspomnienie odchodziło i dawało mi spokój. To co wcześniej we mnie siedziało, przestawało nagle straszyć. Gdy przychodziły momenty w których czułam, że „to” wraca i muszę o tym pomyśleć, zadawałam sobie pytania „O co ci w tym chodzi? Co cię boli? Co cię wkurza i czemu?”.
Dobrze zapamiętałam moment, który przyszedł na zakończenie Sudetów. Szłam w ulewie, grubo ubrana, w plecaku owiniętym pokrowcem i trawiłam sobie jakąś myśl w głowie. I nagle zaczęłam szlochać, strasznie płakać, choć cały czas szłam. A gdy już się wypłakałam, dodałam sobie otuchy jakimś ciepłym słowem, skierowanym do siebie i nagle poczułam ulgę, zrobiło mi się lżej.
Podczas drugiej wyprawy, zimą, zdarzyło się coś podobnego. Gdy na szlaku uderzyło mnie nagle jakieś wspomnienie z przeszłości, zaczęłam nad nim myśleć, a gdy udało mi się je przetrawić w sobie, zamknęłam oczy i poczułam wielką ulgę – i w tej chwili, w odległej dolinie, zaczęły bić dzwony. Poczułam wtedy, że to chyba wszechświat potwierdza tym znakiem, że mi się udało.
A więc wędrówka to także demony siedzące w głowie. Ostatecznie udawało Ci się pogodzić z nimi w jakiś sposób?
Udawało. Gdy późnym latem skończyłam przejście górami Polski przyszedł moment, w którym poczułam euforię. Po dwóch dniach od zakończenia tej wędrówki, gdy myślami wróciłam do wszystkiego co mi się przydarzyło, radość jakby wytrysnęła ze mnie i myślałam, że teraz wszystko będzie dobrze. Siedziałam w domu z uczuciem pełni szczęścia i miałam wrażenie, że teraz nie spotkają mnie już żadne problemy. Ale to złudzenie. Fakt, że uporałam się z jakimiś demonami nie oznacza, że świat stał się prosty, a ja już wszystko mam przepracowane. Tak nie jest, ale wiem, że dalsze życie wciąż jest drogą. To proces, który trwa.
Uporałaś się z nimi?
Z wieloma tak, ale na pewno nie ze wszystkimi.
Czy rzeczywiście wystarczyło je przemyśleć, przegadać sama ze sobą…?
… i przeboleć. Czułam ból jaki mi zadają, ale musiałam im na to pozwolić, aby zrobiły to raz i konkretnie. Powalczyć z nimi, ale i poddać im się jednocześnie.
Fakt że byłaś sama, że mogłaś to przemyśleć, że wyciągnęłaś wszystko na wierzch i pozwoliłaś, aby działało – to pomogło?
Tak, to było coś, co zyskałam w tej wędrówce, zysk wielki, a niematerialny. O to też mi w tej drodze chodziło. Gdy przed wyruszeniem ludzie pytali mnie dlaczego idę sama, a ja odpowiadałam, że gdy idziesz z kimś, to przeżywasz rzeczywistość także wspólnie z kimś. Oczywiście często jeździmy w świat razem, by z drugą osobą przeżywać jakąś podróż. Jesteśmy wtedy z kimś, bawimy się i cieszymy razem, czasem wkurzamy się na siebie, ale te wszystkie wrażenia dzieją się pomiędzy nami, a nie w środku nas. Gdy wyruszałam na przejście gór Polski chodziło mi o to, by przeżyć drogę sama ze sobą.
Miałaś to zamierzenie na początku? Już na starcie wiedziałaś, że będziesz chciała przepracować to, co niosłaś w głowie?
Dokładnie tak. Wiedziałam, że potrzebuję pielgrzymki. I tu wracamy do pytania: „dlaczego Compostela”? Odpowiedź brzmi: bo była to właśnie pielgrzymka, moja duchowa podróż, choć nie ma to związku z żadną religią.
Czym jeszcze różni się samotna wędrówka od wspólnej?
Przede wszystkim muszę pilnować szlaku, gdyż nikt inny tego nie zrobi. Każdą czynność wykonuję sama, to ja wybieram miejsce na nocleg, to ja wybieram drogę, a gdy ją zgubię jest to tylko moja wina. Wyruszając na taki szlak trzeba więc nastawić się na samotność i to, co za nią idzie. Ja lubię być sama, przebywać sama ze sobą, więc wiedziałam, że nie będzie to dla mnie problemem, ale trzeba wziąć pod uwagę, że przez wiele dni nie będzie się do kogo odezwać.
Było to problemem w jakimś momencie?
Nie, nigdy.
Czy w Twojej drodze zdarzył się moment, w którym doszłaś do „ściany”, do kresu swojej wytrzymałości, fizycznej lub psychicznej?
Nie, nigdy. Były momenty zmęczenia, ale nie doświadczyłam żadnego kryzysu. Jedynym momentem w którym się, we własnym rozumieniu, poddałam, był ostatni dzień w Sudetach, kiedy deszcz lał tak mocno, że poszłam do pensjonatu i zapłaciłam za nocleg, gdzie potem wylewałam wodę z plecaka. Ale może czasem poddanie się temu co nas spotyka, jest właśnie oznaką siły?
No właśnie, siły. Nie zdarzyło Ci się pomyśleć w pewnych momentach „do diabla, gdybym była mężczyzną, byłoby mi łatwiej”?
Nie, nigdy. Co więcej nigdy w życiu tak nie myślałam. Zdarza mi się startować samotnie w marszach na orientację i może to zabrzmi nieskromnie, ale nieźle mi to wychodzi. Niektóre z moich koleżanek mówiły, że na podobnych zawodach jest zawsze więcej zawodników, bo mężczyźni są w tym lepsi. Pomyślałam wtedy „to nieprawda!”, zaczęłam startować w tych imprezach i z wieloma z nich wygrywałam. Nigdy nie towarzyszyło mi poczucie, że jestem w czymś słabsza tylko dlatego, że jestem kobietą. Mogę być fizycznie słabsza, dźwigać mniejszy ciężar i z tym się zgodzę, ale wydaje mi się, że siła często drzemie w naszej psychice.
Zauważyłam, że w górach, gdy nadchodzi sytuacja kryzysowa, potrafię zachować wewnętrzny spokój, co mi bardzo pomaga. Zimą, na Babiej Górze, gdy halny wywracał mnie na wszystkie strony, a ja od kilku dni szłam już ze złamanymi żebrami, przemknęło mi przez głowę „kurcze, chyba już stąd nie zejdę”, ale cały czas spokojnie myślałam. Bycie spokojną pomogło, bo nie zużywałam energii i nie bałam się. Tymczasem pamiętam widok mężczyzny w stanie paniki i to, jak szybko się wtedy „spalał”. Panika to stan postępujący lawinowo, który w pewnej chwili odcina ci mózg i myślenie. Bardzo dobrze widać to w ścianie, podczas wspinaczki, gdzie dopada cię strach przed upadkiem i śmiercią.
Nie ma więc znaczenia czy jestem kobietą, czy mężczyzną. Różnica leży gdzie indziej, w sposobie reagowania na zagrożenie.
fot. Ewelina Domańska, goramipolski.pl
Katastrofa
Trafiasz w Beskidy i nadchodzi krach. Złamanie. Co się właściwie stało?
Nie przytrafił mi się żaden wypadek, tylko tak zwane złamanie zmęczeniowe. Nie ma jednego, gwałtownego wydarzenia. Pod wpływem regularnych urazów struktura kości zaczyna się zaburzać, beleczki kostne pękają bardzo powoli, złamanie powiększa się stopniowo. Mówiąc językiem niemedycznym: złamanie kości w wypadku przypomina sytuację, gdy rusztowanie stojące przy ścianie budynku wali się w ciągu sekundy. Złamanie zmęczeniowe trwa długo, tak jakbyś z tego rusztowania wyjmował po jednym elemencie – wiesz, że kiedyś się ono zawali, ale nie wiesz kiedy dokładnie. Gdy weszłam w Beskid Mały zaczęłam czuć, że coś złego się dzieje, w Beskidzie Makowskim, w okolicach Zakopianki, ból nasilił się i zaczęło być już źle. Miałam wtedy dzień drogi do Pcimia, szłam w piekielnym upale, cały czas przez jakieś małe wioski, co chwilę gubiąc szlak, który miejscami była bardzo źle oznakowany. Maszerowałam cały dzień powtarzając sobie, że nic mnie nie boli. W schronisku na na Kudłaczach odpoczęłam i powiedziałam sobie, że może jednak dam radę. Wiedziałam, że taki uraz prawdopodobnie mnie wyeliminuje, miałam więc nadzieję, że do jutra przejdzie i do ostatniej chwili nie chciałam wierzyć, że muszę się poddać. Oczywiście nie przeszło. Telefoniczna konsultacja ze znajomym ortopedą dała odpowiedź: złamanie.
Ciężko było wrócić?
Ciężko. W rozmowie dowiedziałam się, że nie mam co z tym iść, kość będzie się zrastać i pękać na przemian, cały czas będzie bardzo bolało, tymczasem zbliżałam się do Tatr. Nie mogłam iść w wysokie góry, nie mając zaufania do własnej nogi. Rozsądek przeważył, wróciłam do Trójmiasta. Potem miesiąc w ortezie na nodze i o kuli, aby kość mogła się zrosnąć, a na koniec dwa tygodnie rehabilitacji.
Gdy to się wydarzyło byłam wściekła, gotowa rwać włosy z głowy. Ale po chwili refleksji przyszło mi do głowy, że takie wydarzenie jest właśnie czymś, co może się przytrafić i przytrafia się w drodze, i wydarzyło się po coś. W którymś momencie tej wędrówki wpadłam w pośpiech, zaczęłam iść bardzo szybko, robiłam mało postojów, nieraz zbiegałam z góry, marsz zajmował mi 12 do 14 godzin dziennie. Podeszłam do tego jak do lekcji – lekcji pokory i tego, by szanować swój organizm. Oraz że mogę coś planować, ale rzeczywistość napisze zupełnie inny scenariusz.
Wycofałam się z gór 22 czerwca, 45-ego dnia wędrówki. Gdy odzyskałam sprawność w nodze, wróciłam 10 sierpnia do tego samego punktu i zaczęłam iść znowu. Zostało mi 35 dni do końca.
Po dotarciu w Bieszczady były jeszcze Góry Świętokrzyskie?
Tak. Dotarłam tam autobusem i weszłam na Łysicę podczas krótkiej, jednodniowej wycieczki.
Czy przydarzył Ci się w trakcie drogi przez polskie góry moment euforii, chwila gdy czułaś, że cały świat masz pod swoimi stopami?
Miałam taką chwilę w drodze przez Beskid Żywiecki, gdy wieczorem zobaczyłam wokół siebie odległe masywy górskie oświetlone przez zachodzące słońce. Gdzieś w oddali wznosił się łańcuch Tatr, Wielka i Mała Fatra, i wtedy przyszło mi do głowy, że to jest chwila, w której wszystko jest takie, jakim być powinno, że jestem na właściwym miejscu – tu i teraz.
1700 kilometrów, 80 dni i wreszcie stajesz na ostatnim szczycie. Jakie to uczucie?
Gdy szłam na wierzchołek miałam ochotę iść jak najwolniej i celebrować każdy krok, iść świadomie. Jednak jakoś mi to nie wychodziło, bo potykałam się co chwilę. A gdy już tam weszłam nie czułam nic. Zupełnie nic. Żadnej euforii. Po prostu dotarłam i tyle.
Szczęście przyszło jednak dwa dni później, gdy zobaczyłam tę wyprawę w całości, wszystko co przeszłam i czego doświadczyłam. Wtedy poczułam, że wydarzyło się coś wielkiego.
fot. Ewelina Domańska, goramipolski.pl
Zrozumiałam, że mogę umrzeć
Mija pół roku, a Ty wyruszasz na zimowe przejście Głównego Szlaku Beskidzkiego. Około 500 kilometrów, przed Tobą nie zrobiła tego prawdopodobnie żadna kobieta. Jakie były najważniejsze różnice między tymi dwiema przygodami, letnią i zimową?
Pierwsza i najważniejsza: krótszy dzień. Nie chodziłam w nocy, miałam więc do dyspozycji 9 godzin światła, pod koniec drogi około dziesięciu.
Po drugie: jeszcze mniej ludzi niż wiosną i latem.
Po trzecie: temperatury. Choć zima w tym roku była słaba, załapałam się na porządny mróz. Z tym wiązało się wiele drobiazgów, na przykład jak chronić zapas wody przed zamarznięciem w nocy albo włożyć stopy w twarde i zimne od mrozu buty.
Plusem był fakt, że nie musiałam się chować w trakcie biwaków, bo nikogo nie było wokół i nikt nie przechodził ścieżką. Zwierząt też nie spotkałam.
Jakiś ekwipunek specjalnie na zimę?
Tylko niewielka mata dmuchana, która była dodatkową, bardzo dobrą izolacją od zamarzniętej ziemi. Poza tym miałam ten sam namiot i śpiwór. Rakiet ani podobnego zimowego wyposażenia nie brałam. Za to przez cały czas miałam kuchenkę, a dzięki niej dwa ciepłe posiłki każdego dnia. Podnosiło to morale i poprawiało fizyczne samopoczucie.
Jakie warunki miałaś zimą na szlaku?
W Bieszczadach spotkała mnie jesień. Tylko w masywie Tarnicy musiałam ostro torować w śniegu po kolana, już na połoninach leżała śnieżna breja, a w Cisnej dopadł mnie deszcz. W Beskidzie Niskim przyszedł mróz i śnieg, nastała więc prawdziwa zima. A pod koniec, w Beskidzie Żywieckim i Śląskim, miałam już wiosnę. Dni przyszły tak ciepłe, że mogłam wylegiwać się w słońcu na trawie, a śniegu zostały tylko niewielkie płaty.
Mimo to dopadł Cię kolejny wypadek…
Zastanawiam się ile jeszcze wypraw mogę zrobić, skoro na każdej pęka mi kość!
Siódmego dnia, w Beskidzie Niskim, przekraczałam wartki potok. Woda była rwąca, tylko częściowo zamarznięta, wyglądało więc na to, że nie dam rady przejść po lodzie. Wybrałam drogę górą, po drzewie leżącym nad potokiem. Gdy już byłam nad nim, poślizgnęłam się i upadłam na lód. Choć byłam pewna, że pode mną pęknie, okazał się na tyle gruby, by mnie utrzymać. Na pasku plecaka miałam jednak zaczepiony futerał z aparatem, który w chwili uderzenia o lód wbił mi się w żebra. Zaparło mi dech w piersi i przez moment nie byłam pewna czy mam jeszcze płuca!
Potem pomału zaczęłam iść, a ból zmalał, ale przez kilka kolejnych dni dokuczała mi wątroba. Nie byłam w stanie niczego jeść, czułam mdłości, źle trawiłam jedzenie i ta mimowolna głodówka odebrała mi mnóstwo siły. Czułam się słaba i chora, szłam tylko dzięki sile woli, jadłam nie z głodu, a przez rozsądek. Gdy po kilku dniach zaczęłam znów normalnie przyjmować jedzenie, ból żeber wrócił ze zdwojoną siłą i do końca drogi musiałam iść wspomagając się lekami przeciwbólowymi. USG zrobione po powrocie wykazało złamanie dwóch żeber, na szczęście nie wymagające usztywnienia.
Jesteś prawdopodobnie pierwszą kobietą, która przeszła Główny Szlak Beskidzki zimą. Ale co osobistego dała ci ta zimowa wyprawa?
Bardzo mocnym przeżyciem był halny na Babiej Górze, gdy poczułam, że mogę po prostu zostać w górach. Tak po prostu zostać i umrzeć. Wypadek i złamane żebra w Beskidzie Niskim, a potem przygoda na Babiej pokazały mi, że w górach może mi się coś stać. Że mogę w nich zginąć lub stać się kaleką, że potrafią być niebezpieczne. Zrozumiałam też, że po przejściu tych ponad dwóch tysięcy kilometrów, latem i zimą, już nie chcę chodzić sama. Zaczęło mi brakować wędrówki z innymi, a to, co miałam dostać od tych samotnych wypraw, już dostałam i teraz dobrze byłoby wyruszyć na szlak z kimś.
I jeszcze jedno: pamiętam do dziś, jak na Jaworzynie Krynickiej zobaczyłam Tatry, których widok towarzyszył mi później przez długi czas. Wtedy zrozumiałam, że to właśnie są góry, w które chcę iść następny razem.
A więc co dalej? Tatry?
Tak! Jadę w Tatry – i to dosłownie, bo przeprowadzam się do Zakopanego. Będę tam mieszkać i pracować. Gdy wróciłam wszystko potoczyło się szybko: znalazłam pracę, wysłałam życiorys, następnego dnia przyszła odpowiedź i już po kilku dniach pojechałam na miejsce, i podpisałam umowę.
A więc zamieszkasz pod Tatrami. Jakieś plany w związku z nimi?
Mniej wędrówki, a więcej wspinania. Kurs skałkowy, taternicki, a gdzieś pomiędzy tym wszystkim praca, aby móc na to wszystko zarobić.
Na koniec – co powiedziałabyś innym kobietom, ale także i mężczyznom, którzy chcieliby robić podobne rzeczy, ale uważają, że nigdy im się nie uda, że nie znajdą w sobie takiej siły, wytrwałości, odwagi?
Tylko jedno: zastanów się czego chcesz, a potem za tym pójdź. Nic więcej. Tylko tyle.
8 odpowiedzi
Od początku śledziłam Jej przygotowania i potem wędrówke ,zaprosiłam w Góry Kamienne-Sudety, i dwa dni razem wędrowałyśmy 🙂 jesienią znów sie spotkałyśmy w Białce , ,wędrowałyśmy po Tatrach i wiosna też 🙂 życze Jej wielu takich długich wędrówek ,ale juz bez kontuzji 🙂
Ha, a myślałam, że bedę pierwsza – od 16 r.ż planuję takie przejście – od Izerów do Bieszczad. Wtedy nie zrobiam, a teraz mam 40 lat i 4 maluchów, więc poczekać muszę jakieś 10 lat na realizację. Mój tato mówił, że mi się odechce… Twoja opowieść uświadomiła mi, że nawet mimo regularnych treningów i małych wypraw co jakiś czas struktura tkanki może osłabnąć… zobaczymy 😉 Gratuluję zwycięstwa i podziwiam decyzję na przejście zimowe… ja myślałam o trzech miesiącach letnich… Serdecznie pozdrawiam!
Wielki szacunek dla Eweliny. Sam od jakiegoś czasu noszę się z zamiarem „rzucenia wszystkiego” i czytanie takich tekstów mnie przekonuje, że warto.
Łukaszu – wyedutuj sobie tekst, bo jest sporo błędów składniowych czy też powtórzeń.
Pozdrawiam
Dzięki! Popopoprawiałem.
Moim zdaniem to najlepszy jak do tej pory wywiad Eweliny. Jej historię znam przecież bardzo dobrze, ale utalentowany autor wywiadu potrafi wydobyć z rozmówcy więcej niż „tylko” opowieść. Uzupełniajac sie i rozumiejac w dialogu stworzyliście razem świetny tekst!
Podziwiam i zazdroszczę. Nie tylko odwagi czy zwycięskiej walki z własnymi słabościami, ale przede wszystkim nie oglądania się za siebie i otworzenia się na świat zgodnie z własnymi upodobaniami. Pozdrawiam serdecznie
Niesamowite… Powalająca odwaga. Też chcę ruszyć w pieszą wędrówkę, ale nie po górach. Jednak najpierw – rower 🙂
Pozdrawiam,
Wiktor
http://plecakprzygod.wordpress.com/
Dziewczyna Gigant, jest kogo naśladować, tacy ludzie, takie wyprawy, bardziej mnie inspirują niż rozbijanie się medialnych sław po świecie. Jest się w kim zakochać.
Pozdrawiam, Hej