Gdy za oknami zbliża się zima, a na szczytach leży już śnieg, wiele osób ostrzy już zęby na wędrówki w białym puchu. Niektórzy ostrzą czekany i raki, idąc w trochę wyższe góry. Zima to jednak zawsze zima i niebezpiecznie chodzić w nią po górach samotnie. Dlatego tak ważny jest sprawdzony partner/partnerka. Masz już kogoś, komu całkowicie ufasz? Wiesz, że nie wystawi Cie w trudnej chwili? To świetnie. A jeśli nie? Cóż, trzeba zacząć się rozglądać za właściwą osobą. I właśnie dziś opowieść o szukaniu właściwego partnera do zimowej przygody w górach.
(Imię tytułowego bohatera zostało zmienione, a zdjęcie powyżej, będące ilustracją opowieści, pochodzi z zupełnie innej góry. Wszystko inne wydarzyło się naprawdę. Dziwne nazwy, które niektórym z Was mogą być obce, odnoszą się do dróg wspinaczkowych w rejonie Morskiego Oka.
Tekst ukazał się pierwotnie w magazynie „A-Zero” Klubu Wysokogórskiego Warszawa, w 2011 roku. Postanowiłem go odświeżyć i umieścić na blogu, jako przestrogę dla wszystkich, którzy szukają swojej „górskiej połówki”. Pamiętajcie, czasem po prostu lepiej iść samemu…)
Prognoza pogody na weekend była wspaniała i zacząłem szukać wśród znajomych chętnego na wypad w Tatry. W planach miałem kilka krótkich dróg w otoczeniu Morskiego Oka. Na moje zaproszenie odpowiedział Misza. Znałem go dotychczas jedynie korespondencyjnie, uzgodniliśmy jednak, że zimowe „czwórki” w sąsiedztwie Mnicha leżą w możliwościach nas obu. Umówiliśmy się w starym schronie w piątek wieczorem. Na pytanie o sprzęt opowiedziałem tylko „weź sześćdziesiąt metrów połówkowej i jak masz, to kilka cienkich haków”.
Wieczorem, zmęczony po długim podejściu z ciężkim worem, doczłapałem do schroniska. Miszy nie było. Przesłał za to SMS-a, że pociąg z Krakowa nawalił i dotrze dopiero nazajutrz około ósmej. Trudno, poranne wyjście pod ścianę mieliśmy z głowy. Pozostawało cierpliwie czekać.
O ósmej rano Miszy nie było. O dziewiątej też nie. Wparował do schronu po dziesiątej witając się ze mną radośnie i narzekając, że stracił raki i musiał pożyczyć od znajomych. Od razu przystąpiliśmy do działania. Szybkie pakowanie, podział szpeju i w drogę. Celem były zimowe drogi „WC Baba” i Kuluar Kurtyki na Progu Mnichowym. Misza wystrzelił jak z armaty. Obciążony tonami żelastwa ledwo nadążałem za jego szybkim krokiem i sapałem jak parowóz. Co jakiś czas mój młodszy partner zatrzymywał się na ścieżce, wskazując na odległych ścianach drogi jakie robił i nazywał formacje widoczne dokoła. Patrzyłem na niego z szacunkiem – musi niezły napieracz…
Tuż pod Progiem weszliśmy na duże pole lekkiego śniegu. Kopaliśmy się z mozołem pod ścianą, aż w pewnym momencie Misza, idący w miękkich butach, poślizgnął się i zaczął jechać w dół, celując w głazy leżące poniżej. Patrzyłem na niego bez strachu widząc, że jedzie płynnie i zgrabnie hamuje przed kamieniami. Chwilę później wziąłem z niego przykład i pięć minut później staliśmy u początku drogi. Misza macał bok.
– Boli mnie żebro. Chyba się po nim przejechałem – powiedział.
– Spoko. Miejmy nadzieję, że nie pęknięte. Jakby coś się działo to mów.
– Zgubiłem też kijek.
– Wracamy po niego?
– Nie, kij z nim – uśmiechnął się.
Wyciągnąłem linę i zacząłem się szpeić. Pierwsze wątpliwości opadły mnie, gdy zerknąłem na mojego partnera, który wyciągnął z plecaka stare raki i jął je przymierzać. Miękkie, turystyczne buty za nic w świecie nie chciały do nich dopasować. Dwadzieścia minut później, gotowy do wejścia w drogę ujrzałem, jak Misza, zgrabiałymi na mrozie palcami, cały czas usiłuje ścisnąć paski trzymające jego żelaza. Krytycznie przyjrzałem się im, po czy kilkoma zdecydowanymi ruchami dociągnąłem, by jako tako siedziały na nogach. To samo zrobiłem z jego uprzężą, która dziwnym trafem przekręcała się na biodrach o 90 stopni. Wziąłem linę mojego partnera. Była dziwna w dotyku i jakoś nie przypominała mojej twardej, dobrze leżącej w dłoni żyły, ale nie zwróciłem na to większej uwagi. Podobnie zresztą jak na fakt, że mój partner przyjechał na skalno-lodowe wspinanie z jednym lekkim, turystycznym czekanem. Misza cały czas rozgrzewał dłonie, musiałem więc zawiązać mu obie liny przy pasie.
– Dobra, wyciągaj przyrząd, będę szedł – mruknąłem.
– Przyrząd? – spytał Misza.
– No, asekuracyjny, wziąłeś przecież jakiś?
– Tak, tak, gdzieś go tu mam… – rzucił się na poszukiwania wewnątrz plecaka. Po chwili wyciągnął ósemkę.
– Nie masz innego? – spytałem.
– Mam, mam, gdzieś brałem… – znowu nerwowe poszukiwania, niestety bez rezultatu. Nie wziął też żadnego zakręcanego karabinka, oddałem mu więc jednego z moich.
– To mogę iść?
– Tak.
– No to może wepnij tą ósemkę w uprząż…
– ???
Misza stał pod ścianą, nie potrafiąc przepleść liny przez przyrząd. Szybkim ruchem wyręczyłem go i już miałem iść, gdy ujrzałem mojego partnera, jak zamiast wpiąć ósemkę w uprząż stał, trzymając przyrząd w jednej ręce, a wpięty w nią karabinek… w drugiej. Nie wpiął asekurującego mnie przyrządu do uprzęży, tylko swobodnie trzymał go w garści! Jeśli dotychczasowe wpadki nie dały mi jeszcze powód do niepokoju, to teraz w mojej głowie zaświeciło się ostrzegawcze światełko. Gdy chwilowa konsternacja minęła i udało nam się dogadać, ruszyłem.
Kilkadziesiąt metrów łatwego terenu puściło w pięć minut. Stanąłem na górnym stanowisku i gdy już miałem krzyknąć „Mam auto!” usłyszałem z dołu głos. Misza chciał, żebym zszedł do niego. Z początku zlekceważyłem wołanie, jednak po chwili powtórzyło się. Naszą wymianę okrzyków między stanowiskami skutecznie głuszył załom skalny, jednak gdzieś pomiędzy potokiem sylab dotarło do mnie, że mój partner się odmroził.
Misza, stojący na dole, pokazał na swoją stopę mówiąc, że nie czuje palców. Podczas niespodziewanego zjazdu jaki zaliczył na podejściu, śnieg nasypał mu się do cholewki. Zdjąłem but by stwierdzić, że wewnątrz ma mokre, lodowate bagno. Wspinanie na ten dzień mieliśmy z głowy.
Wieczorem, porządkując sprzęt, rzuciłem okiem na linę mojego partnera. Wspomnienie dzisiejszych wypadków skłoniło mnie do ostrożności. Była zadziwiająco miękka, a jej koszulka ślizgała się po rdzeniu jak po maśle.
– Misza, co to jest za lina?
– No, połówkowa.
– Ale wspinaczkowa?
– No, tak.
– Przecież ona jeździ jak makaron.
W dyskusję włączyli się nasi sąsiedzi z pokoju. Po krótkich oględzinach zgodnie stwierdziliśmy, że mój kolega przywiózł ze sobą 60 metrów bezrdzeniowego sznura żeglarskiego. Skóra zmierzwiła mi się na karku gdy pomyślałem o wspinaczce w pionowym lodzie kuluaru z liną, której wytrzymałość na odpadnięcia była bliska zera…
– Misza skąd masz tą linę?
– To moja lina, wspinaczkowa.
– Ale skąd ją masz?
– Dostałem.
„Spokój, tylko spokój może nas uratować” – przemknęło mi przez myśl. – „Hare Kriszna, Hare Kriszna, Kriszna Kriszna, Hare Hare…”
Nazajutrz, już mniej raźno niż wczoraj, ale wciąż z nadzieją na dotknięcie choć kawałka skały, udaliśmy się pod Czołówkę Mięguszowieckiego Szczytu. Proponowałem „Błądzące panienki”, ale Misza nie palił się do tego pomysłu. Wybór padł na „Się ściemnia”. Zgrabnie przeszliśmy przez Morskie Oko, jednak na podejściu pod Bulę Misza znowu zaczął zostawać w tyle. Zdążyłem wygrzebać półkę w śniegu i rozłożyć szpej, a on cały czas stał pode mną i marudził. W końcu nie wytrzymałem.
– Co jest?
– Raki mi się wypinają…
Po kilku próbach, w trakcie których moje oblicze stawało się coraz bardziej ponure, okazało się, że turystyczne buty Miszy są tak miękkie, że wyślizgują się nawet z mocno zaciśniętych, paskowych raków, pamiętających chyba czasy Krakowskich Pokutników. Mój towarzysz nie zdecydował się nawet na wejście w skałę i zarządził odwrót. Ja, aby ukoić zszargane nerwy, udałem się na dwugodzinny spacer do Bandziocha.
W schronie zamieniliśmy tylko kilka słów. Nie wiem czy zrozumiał moją sugestię o potrzebie posiadania lepszego sprzętu na zimę. Wracałem do Warszawy lżejszy o dwie stówy, z kilkoma ładnymi zdjęciami i zmarnowanym weekendem. Tydzień później wróciłem w Tatry z innym towarzyszem, jednak pogoda zepsuła się tuż przed naszym przybyciem i o wspinaniu przez najbliższe tygodnie mogłem już tylko pomarzyć.
Więcej nie wspinałem się z Miszą.
13 odpowiedzi
aż ciarki przechodzą po plecach. Latem w Tatrach jest takich nieodpowiedzialnych ludzi na pęczki, ale zima to zima, bez jaj..
Kosmos. Jeśli iść z kimś w góry/związywać się liną, to tylko sprawdzeni, znani ludzie – jak psychicznego komfortu i zaufania nie ma, to połowa przyjemności ucieka. A Twoja sytuacja bardzo niefajna.
Nauczka dla mnie. Więcej z niesprawdzonymi osobami nie wyjeżdżałem.
Skąd takiego gościa wytrzasnąłeś…masakra, współczuję, ale dobrze że Tobie się nic nie stało. Sytuacja z przyrządem nie rozwaliła, ja bym chyba po czymś takim definitywnie bym podziękował 😛
Dokładnie. I nie rozumiem dlaczego Łukasz zaczął się wspinać. Po czymś takim daje się baranowi kopa w d… i schodzi.
Jeśli ktoś – nie wiadomo kto! –
czy on wróg, czy on brat, czy swat?
Nie wyczujesz od razu, w mig,
czy on dobry czy zły..
Zaryzykuj i w góry weź.
Nie zostawiaj samego, lecz
jedną liną się z takim zwiąż,
wtedy pojmiesz w czym rzecz.
Jeśli chłopak od razu zmiękł,
zaraz w krzyk, zaraz wracać chce…
Ledwo poczuł pod stopą lód,
potknął się i chce w dół…
Wtedy wiesz, że to obcy ktoś,
nie zatrzymuj, lecz przepędź go.
Nie dla takich jest grani szczyt,
nie pamięta ich nikt.
Gdy nie skomlał, nie skarżył się,
choć pochmurny i zły, lecz szedł
i gdy nawet odpadłeś ty,
to on drżał, ale trwał…
Jeśli z Tobą jak w dym, tak gnał,
a na grani się śmiał…
wiesz, że możesz zaufać mu,
tak jak sobie byś mógł
Autor: Włodzimierz Wysocki
Tłumaczenie: Paweł Orkisz
szczerze mówiąc, to czytając tą historię mam wrażenie, jakbyś był takim samym amatorem wspinania jak owy Misza 🙂
jak mogła Ci się nie zapalić lampka już po związaniu się z nim liną?
przecież tu nie chodzi tylko o bezpieczeństwo jego, ale i Twoje!
Amatorem zdecydowanie jestem, teraz nawet bardziej niż wtedy, bo zimowej wspinaczki nie próbowałem od kilku lat.
Masz rację. Sam nie wiem czemu nie zrezygnowałem po numerze z asekurowaniem z ósemki. Chyba za bardzo chciałem dotknąć skały i liczyłem na swoje umiejętności.
Czy to taki jeden „Misza” z Wrocławia, co na YouTube jeździ po Rosji a obecnie to robi wręcz patostreamy. On rok-dwa lata temu robił cykl o Polsce podczas którego zahaczyał też kilka razy o Tatry niemożebnie się przy tym błaźniąc? Bo o jego próbie zdobycia Elbrusa „przy okazji” i bez choćby połowy kijka ani ciemnych okularów nie wspomnę. Wszystko jest na YT, można zobaczyć. I nawet nie budziło by to szczególnie emocji, gdyby nie bucowatość tego gościa, który wchodząc na Rysy po pijaku zakladał w kosówkach „depozyty” z konserwami po drodze, publicznie szydząc w swoim filmie z używających kaski i asekurację na szlakach Tatr Wysokich.
Hej, sprawdź przy okazji, co znaczy słowo „zmierzwić”. Pozdrowienia!
Ja tu widzę winę po obu stronach. Łatwo jest jechać po chłopaku, pisać, że „dureń” i że „kopa mu”, trudniej usiąść i przeanalizować sytuację. On był winny tego, że zataił przed Tobą swoje amatorstwo. Ty natomiast, że poszedłeś w skałę z osobą niesprawdzoną, której nie znałeś i z którą umówiłeś się korespondencyjnie, oraz że gdy jego nieprzygotowanie wyszło na jaw, mimo to poszedłeś z nim w skalę ponownie. Asekuracja na takiej linie stanowiła zagrożenie dla Ciebie, ale pamiętajmy, ze ten chłopak tez jest człowiekiem i gdyby odpadł i połamał sobie kręgosłup, jakaś odpowiedzialność spadła by na Ciebie, bo wiedziałeś, że lina żeglarska (pewnie z Castoramy) kompletnie nie nadaje się do asekuracji i wręcz stanowi zagrożenie. Lepszym wyjściem byłaby szczera rozmowa i zmiana planów, aby wasze pieniądze wydane na ten wyjazd nie poszły w błoto.
Ale ja widzę tu jeszcze inne źródło problemu. Często słyszę, że w skałki jadą amatorzy zapaleńcy bez żadnego przygotowania i przywożą ze sobą – o zgrozo – właśnie żeglarską linę z marketu (co jest głupotą, bo lina wspinaczkowa z Decathlonu kosztuje tyle samo). Ale nie zastanowiło was, czemu tak się dzieje? Ja kilka lat temu porównałem sobie line z Leroy Merlin i Decathlonu – wyglądały tak samo. Miały ten charakterystyczny niebiesko-czerwony wzorek. Dopiero w tym roku Decathlon zmienił wzór nadrukowywany na linach i one się teraz różnią od tych z marketów budowlanych. Ale to nie wszystko, bo sam wygląd liny nie może być argumentem.
Drugi powód, który u amatorów wywołuje błędne pojęcie o wspinaniu i jest przyczyna historii takich, jak powyższa, jest niewłaściwy przekaz w mediach, a zwłaszcza w filmach o naszych himalaistach. Ja się naczytałem książek o Kukuczce, Rutkiewicz, Wielickim i innych, obejrzałem chyba wszystkie filmy dokumentalne jakie są i w tych filmach zawsze powtarzają się opowieści o tym, jak to Wanda z koleżankami jeździły w skały i zabierały ze sobą zwykłe liny rolnicze, bo w PRL-u nie było lepszego sprzętu. Anna Czerwińska gdzieś tam opowiadała, ze „Wanda obwiązała się byle jak liną w pasie i zaczęła się wspinać, a one zrobiły to samo za nią”. I taki przekaz trafia od lat do młodych ludzi. Że Wanda obwiązała się liną w pasie! I że to było takie odlotowe. Te filmy i książki skupiają się na przygodach, kłótniach z tragarzami, opowieściach z mesy a zupełnie pomijają kwestie bezpieczeństwa oraz tego, jak wspinanie wygląda w rzeczywistości. Ani słowa o odpowiedzialności, konieczności przygotowania się, odbycia kursu wspinaczkowego; że to kluczowe. Niestety ale filmy i książki o wspaniałej historii polskiego alpinizmu mają jedynie charakter przygodowy i są niemal pozbawione charakteru wychowawczego. I to niestety sprawia, że amatorzy wspinania żyją często w złudzeniu, że jak masz kawałek sznura i jesteś awanturnikiem, to wejdziesz na ten szczyt, choćby nie wiem co. A na youtubie najwięcej lajków zbiera film, jak Józef Pitoń i grupa górali, wchodzą na Gerlach bez asekuracji, bez kasków a na szczycie popijają nalewkę alkoholową (!). To jest super wychowawcze. Nie ma co!
Może się mylę, ale chyba dopiero w 2010 roku Artur Hajzer stworzył podwaliny czegoś, co można nazwać Polską Szkołą Alpinizmu. Po tylu dziesięcioleciach polskiej obecności w Himalajach, dopiero w 2010 roku znalazł się człowiek, który potraktował to wszystko wystarczająco poważnie. Niestety jego świetna idea przepadła wraz z jego tragiczną śmiercią i z tego co słyszę w wywiadach z himalaistami i na spotkaniach w ramach festiwali górskich, to nie ma obecnie kogoś, takiego lidera, który by pomysł Hajzera pociągnął dalej i rozwijał.
Myślę Łukaszu, że gdybyś w tamten weekend usiadł z Miszą i go po prostu próbował czegoś nauczyć, zamiast się na niego denerwować, to więcej by to dało Wam obu. Ale wiem, że łatwo mi się o tym pisze, a w realnej sytuacji – gdzie do głosu dochodzą emocje – już tak łatwo nie jest.
Przepraszam, na filmie o Józefie Pitoniu, w pewnym momencie zakładają kaski, ale motyw z nalewką uważam, że powinni byli sobie darować i nie dawać tego do filmu.
Fakt, że poszedłem z osobą niesprawdzoną, to oczywiście mój błąd. Więcej nie zamierzam go powtarzać. Na pewno zabrakło mi wówczas asertywności i poważnej rozmowy. Miałem jednak prawo uważać go za przynajmniej podstawowego wspinacza, skoro potwierdził, że posiada kurs taternicki. Być może kłamał, być może coś dopowiedział, ale gdy kończysz taki kurs to – na litość – MUSISZ wiedzieć jakich lin używa się do wspinania i czym różni się lina statyczna od dynamicznej i połówkowa od pojedynczej. Nie wymagam znajomości konkretnych norm europejskich na każdą z nich, jednak znajomość sprzętu to abecadło już wspinacza skałkowego, o tatrzańskim nie wspominając. Wygląd nie ma nic do rzeczy: mobie mogą być białe w niebieskie paski i mieć podobną średnicę. W przypadku lin patrzysz na certyfikat, jaki posiada lina i oznaczenie na jej końcach. I tu nie ma usprawiedliwienia, znajomość typów lin to podstawa. Bez niej możesz co najwyżej patentować coś na wędkę pod okiem kogoś doświadczonego.
Po tamtym wydarzeniu już się nie spotkaliśmy. Nie miałem wtedy odwagi wziąc go „za chabety” i uświadomić jego głupotę. Pewnie szkoda. Pozostaje nadzieja, że jego dalszy rozwój przebiegł lepiej.