8 sierpnia 2022 r. stanąłem na szczycie Chan Tengri, osiągając punkt kulminacyjny wyprawy. Jednak to dopiero zejście było najbardziej złożonym etapem.
Po długim okresie dobrej pogody w lipcu, sierpień przyniósł dużo chmur i opadów. Wykorzystałem dobrze czas na aklimatyzację, jednak moje kalkulacje chybiły i po końcowym pobycie w obozie 3 zszedłem na odpoczynek do bazy 5 sierpnia. Wtedy zobaczyłem, że idealnym dniem na szczyt byłby 7 sierpnia. Niestety nie miałem szans go wykorzystać. Dobrym momentem był też 8 sierpnia. Ten dzień wymagał co prawda wyjścia z bazy po zaledwie 1 dniu odpoczynku, a nazajutrz po nim miał przyjść opad śniegu, podjąłem jednak to ryzyko. 6 sierpnia przeszedłem lodowiec Inylczek do „jedynki”. 7 sierpnia wykonałem duży skok ponad 1500 m do „trójki”. Tu podjąłem decyzję o wyjściu na szczyt tej samej nocy.
Chan Tengri: wyjście szczytowe
„Trójkę” opuściłem o 2:15. Grań szczytowa była zachmurzona, warunki trochę zniechęcały, a moja aklimatyzacja nie była optymalna. Nie poddałem jednak planu, choć czułem, że poruszam się wolniej niż zamierzałem. Teren był złożoną mieszanką uskoków, stopni i śnieżno-skalnych zboczy. Mimo lin poręczowych konieczna była uważna praca rakami. Całość niezbyt przyjemna, choć po pokonaniu pierwszych wątpliwości – względnie bezpieczna. Około 6400 m minąłem wycofujący się zespół i zostałem sam. Na 6600 m grań przeszła w śnieżny kuluar, za którym zaczęły się śnieżne pola podszczytowe. Tu minąłem schodzącego przewodnika z klientem i tu zacząłem walczyć z oddechem o każdy metr. Wreszcie stanąłem przy trójnogu oznaczającym koniec drogi. Kilka minut później znalazłem się na rzeczywistym szczycie, około 80 metrów dalej. Chmury zakrywały górę, wiatr stawał się dość silny. Wejście trwało długo, dokładnie 13 godzin.

Zacząłem zejście. Na poręczówkach asekurowałem się dość ostrożnie, zużywając więcej czasu na zjazdy niż zaplanowałem. Świadomy zmęczenia i wysokości byłem ostrożny, ale źle przespane noce i być może deficyt kalorii sprawiały, że nie byłem w formie. O zachodzie słońca osiągnąłem 6300 m i tu zejście stało się już powolne. Między zjazdami odpoczywałem dużo, czując, że wyczerpują one siły. W niższej części grani plątanina skał i pól śnieżnych odbierała orientację, czułem, że mógłbym zasnąć przy jakimś stanowisku, ale wytrwale opuszczałem się ku „trójce”. Wreszcie otworzyła się przede mną przełęcz, gdzie bardzo powoli doczłapałem do ostatniego zjazdu, sprowadzającego do namiotu. Byłem w nim o północy, po prawie 22h akcji.
Najtrudniejsze zejście
W nocy przyszedł zapowiadany śnieg. Nad ranem 9 sierpnia okazało się, że jego napór rozerwał materiał namiotu, wypełniając kompletnie jeden przedsionek. Nie miałem sił schodzić nad ranem od razu po zejściu i zdecydowałem o przeczekaniu do kolejnej nocy. Gdy 24h po zejściu spakowałem się, namiot był zasypany śniegiem prawie w całości, łącznie z dachem i zabetonowany tak, że próba wykopania go spełzła na niczym. „Trójkę” opuściłem 10 sierpnia o 2:00. Droga do obozu 2 oznaczała śnieżycę i głęboki śnieg oraz spotkanie „o włos” ze sporą szczeliną. Zrozumiałem, że nie dam rady zejść sam popękanym lodowcem poniżej „dwójki” i zdecydowałem się na kolejny biwak, wiedząc, że znajdę w obozie jeden namiot z depozytem lokalnych przewodników.

W „dwójce” spotkałem jednak sporą grupę wspinaczy z przewodnikiem Wiktorem. Z początku pozwolili mi schronić się u siebie (leżeliśmy po 5 osób w 2-osobowych namiotach). Potem z trudem rozbiliśmy ich wszystkie namioty, słysząc co kilka minut huk lawin spadających ze ścian dokoła nas. Podmuch jednej zatrząsnął namiotami i zmusił nas do zmiany lokalizacji. Byliśmy zasypani, nasze rzeczy kompletnie przemoczone, a my gotowi na biwakowanie przez 3 dni. Czarny scenariusz nie spełnił się jednak.
O 18:00 niebo otworzyło się i dostaliśmy na radiu wiadomość: brak opadów przez noc i ranek. Temperatura spadła, śnieg zestalił się i podjęliśmy ryzyko zejścia. Musieliśmy zejść 1050 m „butelką” i między blokami lodospadu, wszystko to pod ścianą Piku Czapajewa, stwarzającą duże zagrożenie lawinowe. Związani w 3 zespoły musieliśmy się spieszyć. Już po 200 m zejścia siły mnie opuściły. Niosłem ponad 20 kg, zjadłem mało, byłem odwodniony i po 3 źle przespanych nocach. Wiktor jakąś nadludzką siłą torował drogę w śniegu po kolana, a ja padałem ze zmęczenia. Czułem wyczerpanie, a okoliczności zmuszały do marszu za wszelką cenę.
Omijaliśmy szczeliny i skakaliśmy przez nie, schodząc w labiryncie bloków i nasłuchując lawin spadających niedaleko. W „butelce” musiała panować, na oko, lawinowa „trójka”. Kilka lawinisk przecięliśmy w drodze na dół. W tamtej chwili w ogóle nie powinniśmy byli znaleźć się w tym terenie. Dalej na lodowcu było nieco lepiej, ale niewielka lawina raz przecięła nam drogę w ciemności. Cały czas czułem, jakbym rozpadał się ze zmęczenia, idąc w miejscu, które nagle stało się wrogie i nieznane. Odcinek, który normalnie zajmował mi 2 godziny, teraz pokonaliśmy w 7. W „jedynce” rozbiliśmy się, pozwalając sobie na 4 godziny snu. Obóz był tak zasypany, że musiałem z GPS-em lokalizować zmiażdżone namioty agencyjne, odległe o jedyne 10 m.

Nazajutrz, 11 sierpnia, pogoda utrzymała się, czekało nas jednak torowanie 9 km lodowcem. W najtrudniejszym miejscu zmienialiśmy się co 50 kroków, prąc w stronę bazy. Potem śnieg stopił się w okrutnym słońcu i ponownie zacząłem tracić siły. Wiktor nawigował między szczelinami, tu już mało groźnymi i około południa osiągnęliśmy kamienną morenę lodowca. Ostatni fragment przeszedłem kompletnie wyczerpany. Odpoczywałem co 100-200 kroków, a każdy pagórek odbierał oddech. Widziałem bazę, już bliską, a jednak daleką. Koniec był najgorszy – przejście wysokich pagórków w rejonie rzeki lodowcowej przy bazie. Tu łapałem oddech co kilkanaście kroków, jakbym w ogóle się nie przemieszczał. Wreszcie kilka minut po 14:00 stanąłem przy bazie, wyczerpany. Zejście z Chan Tengri było najtrudniejszym zejściem ze szczytu w moim życiu.
Chan Tengri: analiza mojego wejścia
Patrząc wstecz widzę, że kilka czynników zadecydowało o trudności tego zejścia:
- Słabsza niż planowałem aklimatyzacja. Odczyt tętna spod szczytu pokazuje, że aklimatyzacja na Chan Tengri była nieco słabsza niż rok temu na Piku Lenina. Aby ją poprawić potrzebne byłoby jedno dodatkowe wyjście do „trójki” (wariant idealny) lub poprawienie jej przez dłuższą regenerację w bazie (wariant realny).
- To pociągnęło za sobą wolniejsze tempo pod szczytem i zmęczenie nazajutrz. Po zejściu ze szczytu powinienem był zwinąć obóz i od razu udać się w dół, nie zważając na zmęczenie. Dzięki temu uniknąłbym potężnego opadu i przeczekiwania w „dwójce”.
- Tylko dzięki zespołowi Wiktora zszedłem na dno doliny tej samej nocy, a do bazy 11 sierpnia. Bez asekuracji ze strony grupy czekałby mnie jeszcze 1-dniowy „kibel” w „dwójce” z małą ilością jedzenia i bez gazu. Po nim miałbym przed sobą ryzykowne zejście w trudnym i lawinowym terenie, przez zasypane szczeliny. Tym razem moim szczęśliwym losem okazali się ludzie.
- Czy mogłem uniknąć tak długiego i ciężkiego zejścia? Tak. Wariantem optymalnym byłoby wejście na szczyt Chan Tengri 7 sierpnia. Tego jednak nie mogłem przewidzieć. Najrozsądniejszą rzeczą byłoby więc przeczekanie do kolejnego okna pogodowego. Prognozy pokazywały jednak, że miało się ono pojawić dopiero 20 sierpnia. W rzeczywistości kolejne okno pojawiło się po ponad tygodniu, około 16-17 sierpnia. Jednak wejście na szczyt odbywało się wtedy w trudniejszych warunkach i w głębokim śniegu. Zmusiło to część mojej znajomej grupy do noclegu w „czwórce” na 6400 m. Z około 12-osobowego zespołu na szczycie stanęło zaledwie 4 ludzi.
Opis tego wejścia może brzmieć groźnie. Ważnym jest jednak, że nie straciłem nad sytuacją i potrafiłem właściwie reagować na zagrożenie. Mimo to opóźnienie zejścia z Chan Tengri było błędem. Spowodowało ono, że uderzył we mnie silny opad, drastycznie zwiększając trudność drogi. Ekipa Wiktora pomogła mi przetrwać najtrudniejszy moment i pokonać „butelkę” oraz lodospad. Mimo ich obecności musiałem użyć bardzo głębokich rezerw sił, by zejść. A gdyby ich zabrakło czekałaby mnie trudna doba w „dwójce” i ryzykowne zejście samemu.
Czasem góry rozdają karty w niespodziewany sposób. Niekiedy możemy w tej grze licytować, choć bywa to ryzykowne. Czasem zalicytujemy za wysoko. Wtedy potrzeba sił i doświadczenia by zejść bezpiecznie – a czasem zwykłego szczęścia i wsparcia innych.