34 dni. Tyle właśnie potrzeba było, aby przejść HRP, 800-kilometrowy Szlak Wysokogórski Pirenejów. Nie sądziłem, startując w tę drogę, że w ogóle się to uda. A jednak udało.
Początek tej drogi to historia, którą pisze życie, a te zawsze potrafi nauczyć nas pokory. Miałem już w garści kupiony bilet na samolot do Paryża, a potem na TGV do granicy hiszpańskiej, plecak był gotowy do spakowania, trasa ustalona. Dokładnie na 5 dni przed planowaną datą wylotu dowiedziałem się, że zmarła osoba z mojej rodziny, bliski krewny mojej siostry. Traf chciał, że w tamtym momencie byłem jedyną osobą w kraju, mogącą zająć się formalnościami. Miałem dwa wyjścia: wyjechać, zostawiając moją siostrę z przygotowaniami do pogrzebu i formalnościami albo zająć się wszystkim, do czasu jej przybycia, a potem wspierać ją w trudnym czasie, rezygnując na razie z wyjazdu. Decyzja była naturalna i szybka. Trudne wydarzenia mają to do siebie, że pokazują nam dobitnie, co jest w życiu ważne.
Przyjechałem w Pireneje 9 lipca, o 9 dni później niż planowałem, mając świadomość, że trasy obliczonej na 42 dni nie dam rady przejść w czasie o 1/4 krótszym. 14 sierpnia musiałem być z powrotem w Polsce. Moje przejście HRP od samego początku było, jak sądziłem, skazane na niepowodzenie, nie zamierzałem bowiem zamieniać przygody w wyścig i gnać przed siebie za wszelką cenę. Życzyłem sobie, by po 30 dniach dotrzeć jedynie do Andory lub gdziekolwiek we wschodnie Pireneje i tam zakończyć marsz. I to nawet gdybym miał zakończyć go już w łatwym terenie, na 5 dni przed Morzem Śródziemnym. Zawsze przecież mogę wrócić i skompletować brakujący fragment za rok.
To sprawiło, że od samego początku przejścia byłem kompletnie wolny od przywiązywania się do jego wyniku. Nie obchodziło mnie, jak daleko dojdę. Ważne było raczej, by czerpać z drogi jak najwięcej wrażeń. I to się udało. Gdy czwartego dnia dotarłem do przełęczy Roscenvaux miałem wrażenie, że idę od znacznie dłuższego czasu. Każdy kolejny dzień był niespodzianką i przynosił nowe doznania, inną pogodę, odmiennie wyglądające góry i ścieżki. Ta rozmaitość sprawiała, że pierwsze dwa tygodnie drogi mijały bardzo powoli i po ich zakończeniu miałem wrażenie, że wędruję już od miesięcy. Pireneje okazały się górami innymi niż te, które znałem. Zamieszkałymi przez ludzi, a jednak sprawiającymi wrażenie opustoszałych – nawet tam, gdzie wędrowałem przez wsie i przysiółki, osiedla zdawały się być wymarłymi lub leżącymi jakby na krańcu świata. Góry, choć na początku niskie, wcale nie były łatwe w wędrówce. Marsz przez ogrodzone murami i siatkami pastwiska, w okolicach Elizando przypominał wędrówki wśród masywów rumuńskich Karpat Wschodnich. Choć na szlaku co jakiś czas mijałem ludzi, nieraz czułem się w tej drodze bardzo samotny.
Hendaye, pożegnanie z Atlantykiem
Koniec dnia, przełęcz Lizuniaga
Prawdziwe Pireneje, wysokie i widokowe, zaczęły się za przełęczą Roscenvaux. Za nią góry zaczęły się wypiętrzać, a szlak pokonywał coraz większe różnice wysokości. Dwa dni później Pic d’Orhy i pierwsze wejście na ponad 2000 metrów. A po 8 dniach dojście do Lescun i pierwszy odpoczynek pod dachem. Dalej góry stały się wyzwaniem, stając się skaliste, na podobieństwo Tatr lub Alp. Wysokości rosły, podejścia i zejścia wraz z nimi, aż po około 10 dniach mogłem powiedzieć, że trafiłem w góry naprawdę wysokie, o śmiałej rzeźbie. Tam tempo marszu spadło na rzecz codziennie traconej i zdobywanej wysokości.
Pic d’Orhy
Najpiękniejsze fragmenty Pirenejów czekały na mnie przed przejściem połowy łańcucha. Rejon Gavarnie i masywy Balaitous oraz Vignemale, okolice jeziora Portillon, masywu Maladety i przełęczy Mulleres były clou całej wędrówki. Choć trudne, dały mi mnóstwo satysfakcji z wędrówki w fantastycznej scenerii. Nieco dalej i tydzień później czekały też dzikie i puste ścieżki w rejonie Mont Roig oraz piękny płaskowyż Esquerdes de Rotja. Nie jeden raz padałem na twarz po 1500-metrowym podejściu i takim samym zejściu, z tygodniowym zapasem jedzenia w plecaku. A jednak radość z kolejnych kilometrów wynagradzała to wszystko z nawiązką.
Szlak HRP, okolice Respomuso
Koniec burzy, okolice Gavarnie
Okolice Viados
Col Inferieur de Literole (2983 m) – najwyższy punkt HRP
Biwak pod Coll de Mulleres
Gdzieś dopiero po 10 dniach zauważyłem, że moje tempo, początkowo, słabe, poprawiło się. Dalej szedłem bez ścigania się ze sobą, ale marsz stał się łatwiejszy, a dzienne odcinki – większe. Zbliżyłem się nawet nieco do wyśrubowanych czasów przewodnika. I wtedy chyba, po dokładnym podliczeniu dni, zobaczyłem, że być może stać mnie na przejście całości tych gór. Cały czas jednak nie robiłem sobie na to zbyt wielkiej nadziej i nadal szedłem tak, by przede wszystkim mieć z tej drogi frajdę. Gdy byłem naprawdę zmęczony, kończyłem marsz wcześniej i tylko raz wybrałem krótszy wariant HRP, gdy zaczęło mi brakować jedzenia – zaoszczędziłem na nim zaledwie 5-6 godzin. Dopiero po wyjściu z Gavarnie przed minięciem połowy Pirenejów poczułem, że mogę pokusić się o ich całość. Pogodziłem jednak dobre tempo z brakiem pośpiechu, który bez wątpienia wprowadziłby do mojej głowy chaos, jakiego doświadczyłem na przykład podczas pierwszego przejścia Karpat, w 2004 roku. Gonitwa do mety odebrała mi wtedy całą przyjemność ostatnich dni. Ostatecznie zrezygnowałem z wejścia na najwyższy szczyt Pirenejów, Pico de Aneto (3404 m), który wymagałby ode mnie dodatkowej doby, do końca szedłem jednak spokojnie i bez zbędnego pośpiechu. Zmęczenie trasą pojawiło się pod koniec drogi, po zejściu ze szczytu Carlit, jednej z najwyższych gór Katalonii.
Za Pic Canigou, ostatnim wysokim szczytem Pirenejów, przejście HRP przypomina powrót do początków. Droga znów zaczęła prowadzić przez zalesione góry, wśród rozrzuconych po grzbietach przysiółków, liczących czasem po 3-4 domy i po olbrzymich przestrzeniach zielonych dolin. Robiłem już wtedy mało zdjęć, skupiając się na dojściu do końca dziennego etapu. Ostatni dzień to marsz w potężnym upale, niczym przy drzwiach otwartego pieca, po obniżającym się coraz bardziej grzbiecie, w stronę widocznego już od wczoraj morza. Prawdziwą radość czułem właśnie wtedy – gdy widać było, że cel jest już w zasięgu ręki i się nie wymknie. Chwila dotarcia do Banyuls-sur-Mer i stanięcia nad Morzem Śródziemnym wyzuta była z emocji. Na nadmorskim bulwarze, w tłumie tysięcy wczasowiczów, nie było miejsca na wyciszenie i refleksję. Przyzwyczaiłem się jednak do tego wiedząc, że jak było podczas poprzednich wypraw, tak samo będzie i teraz. Chwile prawdziwego szczęścia towarzyszyły mi wiele razy w tej drodze i wtedy starałem się je łapać, a zakończenie – to tylko zakończenie. Jak drogowskaz na końcu szlaku, pozbawiony znaczenia sam w sobie.
Koniec drogi
Pogoda? 5 dni deszczu i 29 słonecznych. W porównaniu z wieloma poprzednimi wyprawami – istny fenomen. „Pogoda w Pirenejach jest słynna z nieprzewidywalności” – przypominał mi się często cytat z „Drogi życia”. Góry te są wielką granicą, na której ścierają się wpływy Atlantyku i Prądu Zatokowego oraz klimatu śródziemnomorskiego. A jednak przez tych 5 tygodni szedłem w bardzo przychylnych warunkach. Niespokojna pogoda objawiała się najczęściej cudownymi spektaklami chmur, niczym gigantyczne fale przelewającymi się przez grzbiety i przełęcze. Pireneje, co odkrywałem niemal każdego dni i co odkrywam przeglądając zdjęcia, były jednymi z najbardziej fotogenicznych gór jakie widziałem. I chyba dlatego drugim z cytatów, jaki jeszcze częściej przychodził mi do głowy, było zakończenie „Łowcy androidów”:
„Widziałem rzeczy, którym wy, ludzie, nie dalibyście wiary”.
Zupełnie poważnie, czasem nie dawałem wiary temu, co sam widziałem.
Straty własne? Zużyte kijki teleskopowe i rozerwana na silnym wietrze płachta. Do tego pewne drobne uszkodzenia sprzętu – i właściwie nic więcej. Do plusów zaliczam zrzucenie 2 kilogramów wagi.
Momenty zagrożenia? Dwie burze przeczekiwane pod skałą lub drzewem, poważne odwodnienie na wapiennym płaskowyżu, w rejonie źródeł Marmitou, dwa trudne technicznie momenty i kilka poślizgów w ryzykownych miejscach. Koniec końców drobne oparzenia słoneczne okazały się najgorszym, co mnie spotkało.
Nie pamiętam przejścia, które byłoby tak napakowane wrażeniami i emocjami, tak gęstego od wydarzeń. Minęło szybko, ale czuję to dopiero teraz, z perspektywy czasu. W trakcie marszu czas płynął wolno, jak zawsze, gdy robimy rzeczy nowe i pozbawione rutyny. Stając na brzegu Morza Śródziemnego miałem wrażenie, że od opuszczenia Hendaye minęło kilka miesięcy, zamiast 5 tygodni. To oznacza że czas ten był chyba dobrze wykorzystany. Było w tej drodze także wiele chwil wyciszenia i szczęścia, i koniec końców ciesze się, że to zrobiłem. A dojście do końca szlaku? W ogóle go nie planowałem, zaczynając tę drogę, było więc raczej miłym bonusem niż osiągnięciem samym w sobie. Zamiast gonić na czas do celu powtarzałem sobie słowa Steve’a House’a: „nie sukces jest ważny, ale dążenie do niego”. I może właśnie dlatego, odpuściwszy przywiązanie do sukcesu, poczułem w tej drodze coś jakby spokój, dziwny stan łaski, jaką obdarzyły mnie góry i sama droga.
Dziękuję wszystkim, którzy trzymali kciuki za powodzenie tej drogi. Ludziom spotkanym na szlaku. I oczywiście bardzo dziękuję firmom, które, choć wędrówka ta była mało medialna, wsparły ją sprzętowo. Bez Was przejście HRP być może nie doczekałaby się takiego finału.
9 odpowiedzi
Gratulacje,
Niesamowita wyprawa, niecodzienne doznania fizyczne i duchowe, cos o czym marzy kazdy podroznik. Zapewne walory estetyczne tej wedrowki na stale wyryte zostana w twojej pamieci i podswiadomosci. Bardzo podoba mi sie rowniez twoj styl pisania, jest pelen ekspresji i kunsztu literackiego zarazem. Niezwykle inspirujace do wedrowki doznania, po przeczytaniu od razu chce sie zalozyc plecac na plecy, wziac swoje ulubione i niejednokrotnie ratujace przed upadkiem kije teleskopowe i wyruszyc na szlak ten badz inny. Ja zawsze po przeczytaniu kokejnej ksiazki o Szlaku Apallachow, nie moge doczekac sie, kiedy dotre na moj ukochany szlak, aby zespolic sie gorami, natura i oderwac sie od pospiechu i showing nowojorskiego zycia, aby dotrzec do glebi siebie. Dziekuje za podzielenie sie wrazeniami, oraz za inspiracje.
Gratulacje! Z niecierpliwością czekam na wpis 'techniczny’. Może kurcze kiedyś…
Wielkie gratulacje, Łukasz. Cieszę się Twoim sukcesem, tym bardziej, że miałem okazję być na spotkaniu w Sklepie Podróżnika w Poznaniu, gdzie – jak opowiadałeś – myśl o przejściu Pirenejów narodziła się w Twojej głowie po raz pierwszy. Jeśli mnie pamięć nie myli, przed prelekcją zobaczyłeś na półce przewodnik po tych górach i już wiedziałeś gdzie chcesz wyruszyć. Tak rodzą się marzenia później realizowane. Pireneje to także mój cel. Jeszcze raz wielkie gratulacje.
Witaj Łukasz
Przede wszystkim gratulacje że udało się przejść, przejść całe pasmo, i oczywiście cało i zdrowo powrócić. Po zdjęciach, mam takie wrażenie, że Pireneje są bardziej spektakularne od gór Zagros. Oraz bardzo, bardzo się cieszę że nie dałeś się ponieść nabijaniu tempa i ustanawianiu jakiegoś rekordu ale po prostu czerpałeś przyjemność z wędrówki w niesamowitym miejscu. Tak trzymać. Według mnie zaliczanie na czas jakiegoś przejścia jest, właśnie tylko zaliczaniem (zjedzeniem pączka za jednym kłapnięciem), i zbliża nas do bycia gwiazdorem po zaliczeniu coraz trudniejszych miejsc. Natomiast wolniejsze przejście umożliwia „przeżywanie” jakiegoś miejsca, uruchamia w nas jakieś głębsze doznania, refleksje, może odkrywanie samego siebie albo innych. Jest to mniej próżne i bardziej wartościowe.
Łukasz, Pozdrawiam i czekam na relacje sprzętowe
Dziadbor
W kolejnym wpisie mam nadzieje na info jak się sprawdził sprzęt 😉
Witaj Łukaszu
Mógł byś napisać w kolejnym spisie co takiego stanowiło twój prowiant. Szukam czegoś co nie jest ciężkie i można to uzupełnić w czasie drogi.
Pozdrawiam
Za kilka dni wracam z polskich gór, wtedy obiecuję odpowiedzieć na Wasze pytania, tymczasem przeczekuję deszcz na grzbiecie granicznym Bieszczadów.
Dzień dobry
Czytam Twoje blogi od czasu „Drogi do Shangr-La”, wszystkie podróże – te krótkie i dalekie, szczególnie fajnie czytało się blog o drodze do Santiago, udało mi się nawet być na spotkaniu z Tobą w Rzeszowie dotyczącego właśnie Santiago. Myślę, że mieliśmy podobne początki w podróżowaniu, ja 8 lat temu założyłem rodzinę i zmienił się sposób podróżowania z wypraw z plecakiem na inne sposoby pozwalające zabrać ze sobą 3 córki 😉 ale coś co się raz pokocha zostaje na całe życie. Spróbowaliśmy też z żoną aby to „podróże” przyjechały do nas skoro my już nie możemy co weekend, co miesiąc wyjeżdżać ze względu na codzienność i otworzyliśmy hostel – i stąd mój wpis, jak będziesz wracał z Bieszczad i w drodze do Stolicy potrzebujesz noclegu w Rzeszowie – zapraszamy!
Czekam na opis/recenzję sprzętu który zabrałeś teraz na Węgry. Jakieś zdjęcia testy…