Przejście Słowacji minęło szybciej niż przewidywałem. 37 dni nieprzerwanego marszu i około 850 km pieszo. Przedwczoraj, 24 lutego po południu, minąłem Bratysławę i stanąłem u stóp zamku Hrad Devin nad Dunajem. Po przeciwnej stronie znajdowała się Austria, a pod zamkowym wzgórzem stał niepozorny drogowskaz, gdzie czerwonym kwadratem oznaczono początek szlaku. Nie było nic co wskazywałoby, że jest to najdłuższy szlak Słowacji i prawdopodobnie najdłuższa znakowana droga w całym łańcuchu Karpat. Zimowe przejście Cesty hrdinov SNP, być może pierwsze w historii, skończyło się powodzeniem.
Przez 40 dni nie dawałem znaku życia na blogu, ale od statystyk czytelnictwa ważniejsza była dla mnie sama wędrówka i na niej chciałem się skoncentrować. Ci, którzy zaglądali na mój facebookowy profil, mogli śledzić całą trasę, będąc na bieżąco z postępami wędrówki. Tak długa droga, najdłuższa jaką zdarzyło mi się przejść zimą, wymagała skupienia, co wykluczało przesiadywanie w kafejkach internetowych. Na dłuższe, techniczne podsumowania przyjdzie jeszcze czas, a teraz, na szybko, kilka refleksji.
Cały szlak z Krzemieńca do Devinskego Hradu to, jeśli wierzyć pomiarom, 841 km, choć z pewnością dystans jaki przeszedłem jest odrobinę większy. Dodać trzeba kilka kilometrów na błądzenie i szukanie właściwej ścieżki, na chwilowe zejścia ze szlaku, by zrobić zaopatrzenie w pobliskich miejscowościach, dodać podejście na Krzemieniec od strony Polski. To jednak drobiazgi w porównaniu z całością. Koniec końców można uznać, że przeszedłem około 850 km.
Trasa zajęła mi 37 dni lub, licząc dokładnie, 36 dób i 2 godziny (start 19 stycznia około 13.00, finisz 24 lutego kilka minut przed 15.00). To mało i dużo jednocześnie. Mało, gdyż zima tego roku okazała się bardzo łaskawa i z 37 dni wędrówki, dokładnie 28 przeszedłem w prawdziwie zimowych warunkach – przez pozostałych 9 śniegu było tyle co nic, a warunki przypominały wiosnę lub jesień. Gdyby prawdziwa zima trzymała od początku do końca tej drogi, czas przejścia wydłużyłby się do 42-45 dni. A gdyby warunki okazały się ciężkie, musiałbym torować w głębokim śniegu i przy dużym mrozie, nawet 55-60 dni nie byłoby wykluczonych. Tylko że wtedy całe przejście wyglądałoby inaczej: dużo mniejsze przebiegi dzienne, dłuższy czas jaki zajęłyby kolejne pasma górskie, dużo większe zmęczenie. Czynności związane z biwakami, gotowaniem itp. zajmowałyby więcej czasu. Idąc w śniegu przez prawie 2 miesiące musiałbym poświęcić kilka dni na kompletny odpoczynek, spędzając je w jakiejś dolinie lub pod dachem, nie robiąc nic poza regeneracją sił i jedzeniem. Taki scenariusz wyprawy byłby dużo trudniejszy, droższy i wymagający psychicznie. Szczerze przyznaję – gdybym miał iść 60 dni w głębokim śniegu, chyba nie dałbym rady i zawrócił w połowie.
Tymczasem udało mi się przejść Cestę SNP w czasie zaledwie 25% dłuższym, niż robi to wielu letnich turystów. Zasługa w tym dość lekkiego bagażu, doświadczenia, ale przede wszystkim pogody, która pokazała, że zima w górach jest kompletnie nieprzewidywalna. Ten sezon w Karpatach był chyba znakiem ocieplającego się klimatu. Czy więc tak „lajtową” przygodę można w ogóle nazwać wyprawą? Nawet, jeśli było to pierwsze w historii zimowe przejście tego szlaku? Im dłużej o tym myślę, tym większa moja wątpliwość. A może była to po prostu bardzo trudna wycieczka? Długi zimowy treking? Na wszelki wypadek pozostaję przy określeniu „zimowe przejście Karpat Słowackich” i tyle.
Całą wędrówkę Cestą SNP mógłbym podzielić na kilka etapów, różniących się trudnością i warunkami.
Pierwsze trzy dni to koszmar brnięcia w rozmiękniętej brei, w deszczu, ze szczytu Krzemieńca do schroniska w bieszczadzkim Łupkowie. To był prawdziwy chrzest bojowy tej drogi, podczas którego dziesiątki razy myślałem czy się nie poddać. Po tych trzech dniach odesłałem do domu rakiety śnieżne i łopatę, co ostatecznie okazało się strzałem w dziesiątkę. Podczas dalszej drogi nie byłyby mi zupełnie potrzebne, może poza 3-4 dniami, kiedy śnieg stał się głębszy.
Krzemieniec
Jesień na grzbiecie Bieszczadów
Potem nadejście zimy, wejście w głąb Słowacji i wędrówka przy silnych mrozach oraz w padającym śniegu, gdzieś przez Ondavską Vrchovinę, Cergov, okolice Preszowa i Koszyc. To czas odzyskiwania energii, nabierania rozpędu i próbowania swoich sił, kiedy nie do końca wierzyłem jeszcze, że się uda.
Przełęcz Dukielska
Ondavska Vrchovina, okolice Zborova
Za Koszycami pięć dni drogi przez Wołowskie Wierchy i Rudawy Gemerskie, najtrudniejszy moment tej drogi, naznaczony pokonywaniem wielokilometrowych wiatrołomów i poszukiwaniem szlaku, nieraz fatalnie oznaczonego. To tam zużyłem najwięcej sił, wyrzuciłem z siebie najwięcej przekleństw i tam doświadczyłem największego oddalenia od cywilizacji.
Wołowskie Wierchy
Później Niżne Tatry, najpiękniejszy moment tej drogi, kiedy góry podarowały mi wspaniałe widoki i wymagający szlak śnieżnym, smaganym przez wichury grzbietem. Najwyższe góry na mojej drodze i zdecydowanie najbardziej satysfakcjonujący czas tej wędrówki.
Na grzbiecie Niżnych Tatr
Następnie trzy koszmarne dni, kiedy w Wielkiej Fatrze spadło 40 cm śniegu w ciągu 2 dni. Torowałem wtedy w namokniętej brei po kolana wiedząc, że jeśli takie warunki będą mi towarzyszyć dłużej, nie dam rady dojść do celu.
Na koniec krótki skok przez zaśnieżone, ale łagodne okolice Małej Fatry i ostatni tydzień, kiedy po przejściu połowy Gór Strażowskich, śnieg prawie zniknął i warunki stały się jesienne (gdy padał deszcz) lub wiosenne (w słońcu), aż do końca drogi. Bratysława przywitała mnie idealna pogodą, temperaturą w okolicy 12 stopni i… poczuciem niedosytu. Że jak to? To już? Tak szybko i łatwo? Miało być brnięcie przez śnieg, walka aż do końca, a tu wiosna w pełni?
Relaks w Górach Strażowskich
Velka Javorina i wiosna w Białych Karpatach
Hrad Devin, koniec drogi
Zmęczenie, jakie cały czas odczuwam pokazuje jednak, że nie była to łatwa przygoda. Wręcz przeciwnie. Zaraz po powrocie ktoś zapytał mnie o odczucia i powiedziałem wtedy, że trudność tego przedsięwzięcia porównałbym do ostatniego przejścia Łuku Karpat. Ta sama ilość zmęczenia, wysiłku i psychicznej wytrzymałości, choć dystans 2 i pół raza krótszy, a czas o 40% mniejszy. Każdy krok zimą kosztował dużo więcej energii, krótkie dni zmuszały do wędrówki po zmroku. Każda czynność wykonywana na mrozie, nawet tak prosta jak zejście po wodę do strumyka, kosztuje więcej czasu i sił.
Wiedziałem o tym dobrze wyruszając w tę drogę. Prawdziwe trudności zimowej Cesty SNP leżały jednak zupełnie gdzie indziej, niż się spodziewałem. Oczekiwałem zmęczenia wywołanego długą ekspozycją na wiatr i mróz, uciążliwego marszu przez głęboki śnieg, powolnego tempa i ciężkiego bagażu. I wszystko to spotkałem, ale… powodem największego wyczerpania były zupełnie inne rzeczy.
Pierwszą, którą zapamiętam najlepiej, było pokonywanie wiatrołomów w Wołowskich Wierchach i Niżnych Tatrach.
Drugą – długotrwałe zimno. Jednak nie chodzi tu o trzaskający mróz, gdyż ten towarzyszył mi tylko na wschodzie kraju, ale o długotrwałe przebywanie w zimnych warunkach. Przez te tygodnie jedynym źródłem ciepła był śpiwór (dość zawodny jak się szybko okazało) i moje własne ciało. Uporczywe poczucie zimna, przed którym nie ma ucieczki – tak najlepiej bym opisał to zjawisko, które bardzo powoli, ale systematycznie, dzień po dniu, wysysało ze mnie zapasy energii. Komplet ubrań, który na początku wędrówki dawał komfort przy -10 stopniach, po miesiącu zakładałem w okolicy zera.
Kłopoty ze sprzętem? Były, choć nie uporczywe. Właściwie każdy element ekwipunku zdał egzamin, choć były takie, które zdały go słabo. O sprzęcie postaram się napisać szerzej w jednym z kolejnych artykułów. Przejście Słowacji było okazją do wypróbowania kilku patentów i ważną lekcją zimowego wędrowania, pokazując przy okazji, że nie wszystko, co sprawdza się w warunkach letnich, zimą będzie działać równie dobrze.
Na koniec – Cesta SNP „na zimno” była kolejną lekcją pokory, wobec gór i swoich możliwości. Nie boję się przyznać szczerze: myślałem, że poprzednie długodystansowe przejścia, zimowe wyjazdy w góry oraz wspinaczki w Tatrach, nauczyły mnie dużo. I że przejście Słowacji, choć trudne, będzie do zrobienia. Dopiero w tej drodze zobaczyłem, ile muszę jeszcze nauczyć się o zimie. I że wcale nie jestem tak mocny jak mi się wydawało. Moja „buła” nieraz zgięła się podczas tej wędrówki i były chwile, w których na serio rozważałem porażkę i powrót. Czasem miałem wrażenie, że góry specjalnie dają mi w twarz akurat wtedy, gdy zaczynałem wierzyć, że od teraz wszystko pójdzie dobrze. Dostawałem solidnego kopniaka, a gdy zaczynałem słabnąć, wszystko wracało do normy, tak jakby góry chciały upewnić się, że nauczka była skuteczna i teraz można przepuścić mnie dalej. Dowiedziałem się wielu rzeczy i zobaczyłem, jak wiele jeszcze muszę się nauczyć.
Poza tym jednak zimowe przejście Cesty hrdinov SNP było czymś, czego chyba potrzebowałem. Spełniło się kolejne marzenie. Było okazją do poznania lepiej naszych południowych sąsiadów. A rzut oka do dziennika pokazuje mi, że pewne myśli, które pojawiły się podczas dwóch poprzednich przygód (drogi do Santiago i Łuku Karpat) ostatecznie wyklarowały się podczas tej drogi, najkrótszej, ale najbardziej intensywnej z trzech tegorocznych. Droga pokonana przez minionych 11 miesięcy stała się pieszą trylogią, jakby jedną historią. Teraz zamierzam zebrać w całość to, czego mnie nauczyła i opowiedzieć o tym już za 2 tygodnie, w Gdyni, na kolejnej edycji „Kolosów”. Na którą, oczywiście, zapraszam 🙂
Wszystkim, którzy pomogli mi w tej drodze i kibicowali mi w trasie: dzięki, że byliście i jesteście!
To co, ktoś chętny?
16 odpowiedzi
Wielkie gratulacje! I tak żałuję, że nie ma mnie w rodzinnym Trójmieście teraz i nie mogę być na Kolosach, z chęcią bym posłuchała. Pozdrowienia!
Gratulejszyn i do zobaczenia w Gdyni!
GRATULACJE! udało się 🙂
Mam nadzieje ze na zlocie w Chochołowskiej też nas uraczysz opowieścią przygotowaną na Kolosy
No, ja także!
Gratulacje! Niesamowity wyczyn! Nam, siedzacym w ciepelku czterech scian, przyjemnie bylo czytac o kolejnych etapach Twej podrozy. Tym wiekszy podziw i szacunek. Czekam z niecierpliwoscia na kolejne refleksje „po”:)
Gratulacje Łukasz!
Skoro teraz są różne nagrody, choćby wspomniane Kolosy, to ja dla wytrawnych wędrowców proponuję utworzenie nowej nagrody-statuetki – SUPERGANY! 🙂
Chylę czoła za prawdziwy wyczyn, aż sam mam smak na tę trasę, choć w bardziej sprzyjających warunkach…
Tak trzymaj!
Wielkie, wielkie gratulacje! A relację z drogi czyta się jednym tchem :)))
Wyczyn wysmienity, a ze zima w tym roku byla slabsza – coz, nie twoja wina i nie ma sensu sie z tego tlumaczyc, ot nagroda za dosc hardkorowa akcje, bo porwac sie na 850km zima solo to juz jest najwyzsza polka. Tak jak slusznie zauwazasz przy wiekszej ilosci sniegu, mogloby ci to zajac nawet i 2 tygodnie dluzej, ale przejscie jest przejsciem. I watpie zeby ktokolwiek ten czas byl w stanie wysrubowac jeszcze bardziej – chyba, ze bedziemy goscic w przyszlosci wiecej tego typu zim. pzdr i zapraszam od czasu do czasu na http://outdoor-adventure.blog.pl/
Jejku !!! Zazdroszczę ;))) Ja to chciałabym na Rysy wejść hihi… Napewno kosztowało Cię to wiele wysiłku, ale było warto !!! Odpoczynku życzę 😉 PS. Najlepsze zdjęcie stóp z butami obok 😉 Pozdrawiam!
Brawo!!! Wielki szacunek! Szkoda trochę, że nie było siarczystej, śnieżnej zimy, ale taka pogoda też potrafi dać w kość. Spotkanie z Tobą na Przełęczy Radoszyckiej bardzo nas zainspirowało! Czekamy na dalsze przygody – może 3 x Główny: Karpacki (440) + Beskidzki (540) + Sudecki (400+) i do tego w zimie. Taki polski tryptyk! Po angielsku też marketingowo: Three Times Main Polish Mountain Trail. Rymuje się! Pozdrowienia – chłopaki z przełęczy.
Może, a może coś za granicami Polski? Zobaczymy. Dzięki za pomoc, do dziś pamiętam zimne piwo czekające w e wrześniu w Jasielu!
Gratulacje ze Slowacji!!!
czytalem twoj zapis na Bukovy vrch – Cergov.
Szkoda, ze nie wiedzalem o twojej drodze, troche bym cie poprowadzilem 🙂
pozdrawiam, Stano
Ďakujem! Nebolo to ľahké, ale som to urobil.
Gratulujem zo Slovenska. Škoda, že som nerozumela všetko.
Gratulujem zo Slovenska! 🙂 ..
Super clovece, gratulujem!