5 lat temu te słowa zakończyły moją książkę o przejściu irańskich gór Zagros. Opisują one stan ducha, który towarzyszył mi, gdy po ponad 2000 km wędrówki dotarłem do Oceanu Indyjskiego. Od tamtej pory przyzwyczaiłem się, że tak kończy się każda moja droga. Na mecie nie czeka żadne oświecenie. To tylko punkt, w którym zatrzymuję się po skończonym marszu. W tym sensie wyprawa jest metaforą życia. To, co godne uwagi wydarza się w trakcie, każdego dnia, a nie na zakończenie. Dlatego tak ważne jest, by być obecnym i świadomym w każdym dniu i każdej chwili wędrówki – to wtedy wydarza się najważniejsze.
Jeśli jest jednak coś, co czuję na zakończenie trawersu Islandii, to chyba pewien niedosyt. Dlaczego? Gdyż spodziewałem się, że walka jaką stoczę ze sobą, z pogodą i trudnościami terenu będzie cięższa. Ta wyprawa kosztowała mnie bardzo dużo sił, a jednak po fakcie czułem, że trwała jakby za krótko. Spodziewałem się, że przejście Islandii będzie pokonaniem białego piekła, rzeczą na granicy możliwości. I choć po zakończeniu regenerowałem organizm kilka dni, ukończyłem ten trawers z zapasem sił. Wyjeżdżając sądziłem, że będzie to najtrudniejsza z moich wypraw. I chyba tak było, choć mój organizm tego nie odczuł.
Dlaczego? Czyżbym był aż tak dobry? A może Islandia potraktowała mnie ulgowo?
Trawers Islandii: przed startem
Zimowa Islandia była też dla mnie osobistym katharsis. Przez cały 2019 rok spędziłem w podróży zaledwie 3 tygodnie, jako przewodnik. Resztę czasu – na etacie, przygotowując się i budując poduszkę finansową. Po ponad roku bezruchu było mi trudno ruszyć na nowo przed siebie. I choć przemogłem wahanie, zobaczyłem też, że powrót do życia za biurkiem byłby łatwiejszy niż się wydawało. Czułem, że muszę ruszyć zaraz, tej zimy, gdyż kolejny rok na dobre zabetonowałby mnie przed monitorem. Musiałem wytężyć siły, by na nowo wyrwać się w drogę.
Pobyt w Polsce otworzył mnie również na coś, co dla mnie samego było zaskoczeniem: budowanie relacji. Niespodziewanie, ale z nadzieją, starałem się przez pewien czas stworzyć więź z drugą osobą. Jej niewyczerpane pokłady energii sprawiały, że byliśmy po części przeciwieństwami, ale myślącymi i czującymi podobnie. Ta próba nie udała się, co było trudną pigułką, ale uwolniło mnie od przywiązania do nabytej przez chwilę stabilności. Choć pozostaliśmy w przyjaźni, nasze drogi rozeszły się, a ja mogłem ruszyć w drogę bez wyrzutu sumienia powodowanego rozstaniem. Do ostatniej chwili nie czułem się gotowy, ale jak powiedział Alchemik z powieści Coelho „Jest tylko jeden sposób nauki. Poprzez działanie”. Po prostu ruszyłem przed siebie.
Trawers Islandii zimą? To musiało budzić wątpliwości. Przygotowując się, miałem w pamięci próbę czwórki Brytyjczyków, którzy z ambitnym projektem „The Coldest Crossing” zjawili się na wyspie w grudniu 2015 ogłaszając, że jako pierwsi przejdą ją z północy na południe (co było nieprawdą). Ich czytelnicy mogli usłyszeć, że zimowy trawers Islandii będzie wyprawą dekady, trudniejszą niż wejście na Everest czy marsz do bieguna południowego. Ich przygoda zakończyła się szybko odmrożeniami, 3 akcjami ratunkowymi i ogólnym skandalem, a także życzeniami ze strony wielu Islandczyków, by nigdy tam nie wracali. Ratownicy, z którymi rozmawiałem, wspominali te akcje jako kolosalną pomyłkę, wściekli na uczestników, którzy nawet po uratowaniu helikopterem grali bohaterów. Czytając o ich przygodzie nie byłem pewien czy nie popełniam podobnego błędu. Moja trasa miała być 2 raza dłuższa niż ich. W dodatku miałem iść samotnie. To przyprawiało mnie o pokorę.
Gdy pytałem islandzkich ratowników i znawców interioru o wskazówki, zauważyłem, że po wymianie kilku wiadomości ze mną zaczynali udzielać wymijających odpowiedzi. Sądziłem, że mnie bagatelizują. Teraz wiem, że bali się udzielać wskazówek człowiekowi, który planował wyprawę – w ich pojęciu – wariacką. To dużo mówi o trudnościach, jakie planowałem na siebie wziąć.
A jednak po fakcie widzę, że było inaczej. Nie trudniej, nie łatwiej. Inaczej.
Trawers Islandii: warunki i pogoda
Pierwsze dni marszu oznaczały holowanie 50-60 kilogramowych sań przez niziny w pobliżu wschodniego brzegu Islandii. Dużym wysiłkiem było ich wciągnięcie na wyżyny. Tam, przez pierwsze dni, napotkałem świeży śnieg. Jazda po nim wymagała sił, ale była łatwa. Jednak po tygodniu przyszła zmiana. Odwilż stopiła część śniegu, zamieniając go w skorupę i odsłaniając skały. Od tej pory aż do końca wyprawy szedłem regularnie po twardym podłożu, nie dającym dobrego oparcia nartom. Zamiast powolnej, ale spokojnej jazdy w puchu, przez wiele dni trafiałem na zmieniające się co chwilę warunki: twardy lód, zbity firn, nawiane zaspy, zamarznięte na kamień rozlewiska, gęsty i ciężki śnieg – a także kamienie, żwir, głazy i wystające ponad nich trawy. Były chwile, w których zapominałem o trudnościach, idąc po białej równinie. Były też takie, gdy walczyłem, przeciągając sanie przez żwir, ślizgając się po oblodzonych zboczach wzgórz, klucząc między „szklankami” lodu i przebijając przez poduchy głębokiego puchu albo mokrego „cukru”. Słowem – poznałem każde możliwe podłoże, jakie może dać zimowa Islandia. Każdego dnia przeklinałem warunki w jakich przyszło mi iść. I zaraz potem przypominałem sobie – czasem na głos – niezmienną prawdę: w to miejsce wchodzę sam, z własnej woli. Nikt Cię tu nie zapraszał. Nikt Ci niczego nie obiecywał. Masz warunki takie, jakie masz i nie ma sensu gniewać się na zastaną rzeczywistość. „Nie błaga się słońca o miłosierdzie” – napisał w „Diunie” Frank Herbert. Szedłem więc. Choć potrzebowałem kilku dni, aby zyskać pewność siebie, po pierwszym tygodniu przyzwyczaiłem się do nowego środowiska.
Zimowa Islandia miał być pełna wiatru i śniegu. Jednym z większych zaskoczeń był fakt, że regularnie szedłem w dobrej pogodzie. „Dobra pogoda” była pojęciem względnym, jednak w trakcie 5 tygodni marszu silny wiatr i śnieżyce towarzyszyły mi przez 8-10 dni. Reszta była dobra lub przynajmniej znośna. Nawet w pogodny, bezwietrzny dzień ciężar sań na lodzie lub w zaspach nadal był dużym wysiłkiem. A jednak to, czego oczekiwałem – białe piekło, pełne zamieci i szalejącego wiatru, zaklejające twarz śniegiem, odbierające siły i orientację – nadeszło tylko kilka razy. A gdy nadchodziło, potrafiłem stawić mu czoła.
Sukces? Raczej długi proces.
Brzmi to jak pestka, ale nic nie opisze długiego procesu, jaki poprzedził wyprawę. Moje powodzenie na Islandii było efektem wielu zim spędzonych na szlaku. Efektem zimowego przejścia 840 km przez Karpaty Słowackie w 2014 roku. Sromotnej klęski w Karpatach Ukraińskich i pod Mont Blanc w 2017 i 2018. Pobytu na Islandii latem 2016. I w końcu rocznego przygotowania do tej wyprawy, od sprzętu po aspekt fizyczny. Podszedłem do trawersu Islandii z dużą pokorą i być może to ona sprawiła, że Islandia przepuściła mnie przez siebie. Brzmi to, jakbym traktował to miejsce niczym żywą istotę. Ale gdy jest się tam w środku, 100 km od najbliższego człowieka, zaczyna się tak myśleć.
Wiele razy czułem, że miesiące treningów wykształciły dokładnie te mięśnie, których potrzebowałem, a doświadczenie pozwalało dozować siły tak, by określić moment, w którym mówiłem „stop”. Doświadczenie, trening, sprzęt, wyczucie, intuicja. Wszystko to pozwalało kontrolować sytuację niemal cały czas. Czułem, jakbym stąpał po wąskim moście – i jednocześnie mocno utrzymywał na nim równowagę.
Przejście Islandii udało się w ogromnym stopniu dzięki doświadczeniom wielu poprzednich lat, treningom i powolnemu gromadzeniu wiedzy. Nie był to efekt WYŁĄCZNIE przygotowań sprzętowych, albo WYŁĄCZNIE długiego rozpoznawania terenu. Raczej wynik długiego procesu, powolnego zdobywania wiedzy i umiejętności niezbędnych do przetrwania w tym trudnym środowisku. Tak, jak podczas treningu ważne jest powolne podnoszenie poprzeczki, tak ważne było przesuwanie moich kolejnych granic podczas zimowych wypraw. Sukces tej wyprawy, to nie tylko efekt skoku na głęboką wodę, ale także owoc wielu zim w terenie.
Jak wiele razy, także i teraz zaufałem intuicji. Intuicji, która kazała nie pchać się w Arktykę na przełomie roku, gdy nad wyspą przechodziły potężne sztormy, a mapy pogodowe świeciły na czerwono. Wybrałem luty, chcąc iść w kalendarzowej zimie, ale przy dłuższym dniu i potencjalnie stabilniejszej pogodzie. Opierałem się tylko na przypuszczeniu i wierze w swoje szczęście, a wątpliwości nie opuszczały mnie do ostatniej chwili. Zwłaszcza, gdy po wylądowaniu, na drodze z lotniska, wiatr rzucał samochodem. A jednak 5 tygodni mojego marszu było czasem, gdy regularnie doświadczałem ciszy. Stało to w okrutnej sprzeczności z tym, co spotkało uczestników „The Coldest Crossing”. Zaczynali na początku zimy, podczas najkrótszych dni, wśród potężnych sztormów, z wysiłkiem pokonując po kilka kilometrów dziennie, doznając odmrożeń i będąc ewakuowanymi 3 razy przez ratowników. 4 lata później wrócili, już bez medialnego hałasu, by doznać tej samej porażki w tym samym czasie – wycofali się z wnętrza Islandii dokładnie 1 stycznia 2020. Miesiąc później na Islandii zjawiłem się ja, samotnie, na trasie 2 razy dłuższej – i przeszedłem 800 km Islandii bez najmniejszego wypadku, idealnie omijając sztormy i bardzo dobrze wpasowując się w okres mrozu na wyżynach. Poza dobrym przygotowaniem wycelowałem w okres najlepszej możliwej pogody. Jak to zrobiłem? Wolę pozostać bezstronny i nie robić z siebie wyroczni. Zadziałała moja intuicja oraz – po prostu – szczęście. A także coś jeszcze: wsparcie innych.
Moją wyprawą zaciągnąłem dług wobec wielu osób. Od najbardziej krytycznego momentu wyprawy – uszkodzenia sań na wschodzie wyspy – przez pozostawienie depozytu na północy trasy, pomoc w zakupach i mieszkanie, po drobiazgi w rodzaju prognoz pogody wysyłanych SMS-ami, pomagała mi w tej drodze grupa Polaków i Islandczyków. Bez nich ta wyprawa mogłaby nie dojść do skutku i jestem im niezmiernie wdzięczny, ponieważ Ich wsparcia nie da się wycenić w żaden sposób. Było po prostu bezcenne.
Route map for Iceland Crossing by Lukasz Supergan on plotaroute.com
Odpuść, aby wygrać
Nigdy nie znalazłem się w sytuacji śmiertelnego zagrożenia. Być może największe ryzyko w moim planie stanowiło przeprawienie się przez ogromną równinę Sprengisandur, u stóp lodowca Hofsjokull. To obszar pocięty przełomami rzek lodowcowych, latem często niemożliwymi do przejścia. Choć kusiło mnie sprawdzenie tam swoich sił, wiedziałem, że w razie niepowodzenia przy przekraczaniu rzeki mogę zginąć. Podobnie ryzykowne byłoby samotne wejście na lodowiec i próba ominięcia rzek poprzez marsz w strefie głębokich szczelin. Latem 2016 roku odpuściłem, nadkładając 3 dni, by okrążyć ten rejon. Teraz było podobnie. Wyrzucałem sobie potem, że stchórzyłem – mając zapas jedzenia o 4-5 dni większy nie musiałbym uzupełniać go poprzez depozyt na północy, ale próbować przejścia wyspy na wprost. Widziałem jednak po drodze, jak wyglądają duże lodowcowe rzeki: płynęły one w głębokich kanionach wyżłobionych w śniegu, niekiedy zakryte niepewnymi mostami śnieżnymi. Próba ich przejścia mogłaby być tragiczna. Odpuściłem i wiem że słusznie. Centrum Islandii planuję kiedyś poeksplorować, ale latem lub wczesną jesienią.
Co zmieniłbym na tej wyprawie?
- Na pewno zabrał lepsze, mocniejsze sanie lub od początku szedł z 2 parami lekkich „Parisów”, jakie miałem. Ich konstrukcja, dobra na śnieg, nie sprostała islandzkim skałom i lodowi. Lepszą alternatywą byłaby Fjellpulken Xplorer 168 lub Acapulka Polar Tour 170.
- Wymieniłbym kompletnie system mocowania sań na sztywny. Holowanie sań na nylonowej lince stawało się koszmarem na każdym zjeździe, podczas którego pulki podcinały mnie i wytrącały z równowagi.
- Wybrałbym namiot z przedsionkiem, choć mój 1-powłokowy model (Black Diamond Eldorado) i tak bardzo dobrze radził sobie z wilgocią i śniegiem. Ta wyprawa miała być jego testem przed górami wysokimi i namiot przeszedł go pomyślnie. Kłopotliwe było jedynie gotowanie i trzymanie dużej ilości bagażu wewnątrz, a rozwiązaniem byłby właśnie obszerny przedsionek namiotu. Na kolejną wyprawę w Arktykę zabrałbym konstrukcję typu Robens Nordic Lynx 3 lub Hillberg Nammatj 2.
- Zaprojektowany przeze mnie pokrowiec na sanie okazał się źle pomyślany. Zamiast płachty nakrywającej bagaż od góry lepszy byłby pokrowiec z długim, podłużnym wejściem od góry, dający dostęp do całego wyposażenia. Wybrałbym też materiał mocniejszy od cienkiego nylonu. Częsty kontakt z nartami i grotami kijków zniszczył go szybko.
- Zabrałbym 2 lekkie śruby lodowe, do biwakowania na lodzie i raczki do wędrowania po twardym, śliskim podłożu, gdy narty nie są potrzebne.
- Lekki system gotowania, oparty na 1-litrowym Jetboilu, zmodyfikowałbym, dodając dużą menażkę (2 lub 2,5 litrową), która ułatwiłaby gotowanie i przygotowywanie wody na kolejne dni. Kuchenka typu MSR Reactor 2,5 l byłaby dużym ułatwieniem. W dalszym ciągu pozostałbym jednak przy paliwie gazowym. Dopiero na silniejsze mrozy wybrałbym kuchenkę benzynową.
- Zabrałbym: lepsze rękawice w miejsce moich starych łapawic, skarpety vapour barrier, czołówkę z chowanym pojemnikiem na baterie (Black Diamond Icon lub Ledlenser Neo10R), 2 termosy w miejsce 1, dobrą lampkę do namiotu, płytkę-szybkozłączkę do statywu i obiektyw szerokokątny (często mi go brakowało), wodoszczelną torbę na aparat i dodatkową składaną miskę do jedzenia.
- Nowa kamera sportowa w miejsce starego GoPro 4, który ma skandalicznie słabą baterię.
- Nieznacznie zmodyfikowany jadłospis: wzbogacony o masło (zamiast kłopotliwej oliwy), różne rodzaje batonów, bogatszy o więcej owoców i orzechów, z niewielkim zapasem kawy i rozgrzewających napojów np. czekolada w miejsce herbaty.
Brak tych elementów nie zaważył na powodzeniu całości, ale usprawniłby marsz. Reszta okazała się dobrze zaplanowana. Sprzęt narciarski (choć mało przetestowany), ubrania (sprawdzone w wysokich górach), sprzęt biwakowy, włącznie z prototypowym śpiworem Teneqa 1000 od Cumulusa, kuchnia, aparat fotograficzny, łączność i nawigacja – choć działały w nowym dla mnie środowisku, były dobrze dobrane.
Nie stanąłem na krawędzi życia i śmierci. Nie doświadczyłem „dotknięcia pustki”, choć kilka trudnych momentów zmusiło mnie do marszu resztkami sił. Tych 5 tygodni nauczyło mnie wiele o Arktyce i poruszaniu się zimą. Poszerzyło też granicy tego, co uważałem za wykonalne w tym środowisku. Gdy myślę teraz o powrocie w podobne miejsce wiem, że jeszcze lepsze przygotowanie i większa wiedza pozwoliłyby mi sprostać dużo trudniejszym warunkom. W tym sensie 800 km trawersu Islandii było ważną lekcją i pięknym doświadczeniem, którego nie okupiłem zagrożeniem życia. To chyba dobrze.
Co dalej?
Powrót do Polski nałożył się na nadejście pandemii wirusa SARS-CoV-2. Nie zmodyfikowało to jednak moich planów na najbliższy czas, z wyjątkiem odwołanych spotkań i wystąpień. Kolejne miesiące planuję spędzić jednak na pracy pisarskiej, co świetnie pasuje do kwarantanny, jaka jest obecnie wskazana.
Czy trawers Islandii opiszę w książce? Nie. Do napisania kolejnej potrzebowałbym wielu notatek, na które podczas wyprawy rzadko znajdowałem czas. Zimowe przejście wyspy było nieciekawe pod względem literackim, gdyż przez tych 5 tygodni mój tryb życia był bardzo powtarzalny. Jest raczej materiałem na krótki film.
Czy planuję powrót do Arktyki? Ta myśl towarzyszy mi od opuszczenia Islandii. Kiedyś, być może. Na razie plany na lato to wysokie szczyty Pamiru, potem – być może dłuższa podróż w kierunku Azji Południowej. Myśl o ponownym znalezieniu się w bezkresnej bieli jest jednak kusząca.
Nieodmiennie planuję jednak dzielić się moim doświadczeniem. Dlatego już teraz spodziewaj się podsumowania sprzętowego tej wyprawy – tym razem w formie filmu. Do zobaczenia 🙂
8 odpowiedzi
Thank you for sharing your experience almost live. It has been very interesting.
Niech film będzie jak najdłuższy!
Dzięki za dużą dawkę inspiracji 🙂 wspaniała wyprawa! Mam pytanie trochę z innej kategorii podróży (rower)- byłeś na Islandii latem w 2016 i zimą w 2020, czy zmiany w islandzkim prawie, (podobno) mocne ograniczenie terenów do spania na dziko z namiotem daje się we znaki? Czy takie ograniczenia to raczej cecha terenów bliżej cywilizacji (brzegu morza), a interior to już dzika i wolna kraina? Marzę o rowerowej rundzie dokoła Islandii (letniej!) ale nie chce ograniczać sie do kempingów. Czytam blogi rowerzystów i Twoje opowieści – widzę że interior to coś o wiele fajniejszego niż asfalty dookoła wyspy 🙂
Łukaszu,
a czy tego namiotu nie da się powiększyć o dodatkowy przedsionek sprzętowy? Kojaże, że BD robi takie elementy. tylko nie pamiętam czy ten model może być połączony z takim dodatkiem.
https://eu.blackdiamondequipment.com/en_PL/tents-and-bivys/eldorado-tent-vestibule-BD8100270000ALL1.html#start=25
O i znalazłem. Jest dedykowany przedsionek do tego namiotu. Tylko pytanie czy to zdałoby egzamin w przypadku twoich potrzeb?
Tak, myślałem o nim przed wyjazdem, niestety nie był dostępny w Europie. Jednak rozwiązałby problem tylko częściowo, w przypadku gotowania. Trzymanie w nim dużej ilości bagażu nie wchodzi w grę, tymczasem ideałem byłby namiot do którego mógłbym wjechać saniami (150 cm długości) lub wrzucić dużą torbę wyprawową (North Face 150 l). Te warunki spełni tunel z dużym przedsionkiem. Natomiast Eldorado zabiorę na pewno na wysokie biwaki w góry wysokie, na 4-7 tysięcy metrów.
Dziękuję za świetne nowe poradniki na YouTube!
wow niezwykła wyprawa! byłam na Islandii latem, ale mam nadzieje że uda mi się wrócić zimą
Sposób w jaki opisujesz ten trawers sprawił, że poczułam jakbym sama przemierzała Islandię, czuła na sobie ten chłód i słyszała pustkę…