Tamten dzień niczym nie różnił się od innych. W biurze zjawiłem się punktualnie, zaczynając dzień od sprawdzenia skrzynki pocztowej. Nic nie przykuło mojej uwagi. Odwlekając kilka spraw które miałem tego dnia do załatwienia, rzuciłem okiem na kilka interesujących mnie stron. Na forum Klubu Wysokogórskiego, pojawił się nowy wątek zatytułowany „Piotr Morawski”. No tak, Piotrek znowu uciekł w góry wysokie i pewnie właśnie aklimatyzuje się na stokach Dhaulagiri. Kliknąłem na tytuł i ujrzałem jeden tylko wpis, którego treść pamiętam do dziś: „Pozdrawiam Cię Piotrze na wiecznej wyprawie”. Zmroziło mnie. Przez chwilę patrzyłem na niego nieruchomo, po czym, czując ukłucie w sercu, wszedłem na stronę główną. Wiadomość jaką ujrzałem nie pozostawiała wątpliwości. Piotrka już nie było.
W ciągu zaledwie dwóch godzin wiadomość o jego śmierci pojawiła się na wszystkich ważniejszych portalach. Stronę klubu przyozdobiła czarna wstążka, zaczęły pojawiać się nowe szczegóły.
Piotr opuścił Polskę pod koniec marca, by wraz ze swoim partnerem, Peterem Hamorem, udać się do bazy pod szczytem Dhaulagiri w środkowym Nepalu. Wejście na tą górę miało być aklimatyzacją przed atakiem na trudną, zachodnią ścianę Manaslu. Po nocy spędzonej w obozie pierwszym dwójka himalaistów schodziła do bazy w łatwym terenie. Wtedy właśnie most śnieżny, którym pokonywali szczelinę, pękł. Piotr, idący jako pierwszy, runął w głąb, zatrzymując się 20 metrów niżej. Zakleszczony wewnątrz szczeliny, prawdopodobnie poważnie ranny, nie był w stanie wydostać się o własnych siłach. Jego partner wezwał pomoc, podtrzymując go jednocześnie na duchu. Po godzinie przybyli na miejsce Polacy z wyprawy działającej równolegle na tej samej górze. Gdy wspólnymi siłami wyciągnęli go na powierzchnię, Piotr już nie żył.
Wielokrotnie wracam myślami do dnia w którym to wszystko się wydarzyło. Kiedy dowiedzieliśmy się, że ten, który dla wielu z nas był wzorem i inspiracją, którego uważaliśmy za najlepszego z nas, już nigdy nie wróci do bazy. Piotr, pełen optymizmu i energii, którego opowieści o najwyższych górach świata słuchało się z zapartym tchem, już nigdy nie opowie o nich ani słowa. Został w Himalajach które tak pokochał, pod szczytem góry, która go pochłonęła.
Przywołuję w pamięci ostatnią rozmowę, w czasie której dzieliliśmy się smutnymi refleksjami o niemożliwości pogodzenia życia osobistego z górami. Wyglądało na to, że Piotr rozdarty był pomiędzy tym co miał tu, w swoim domu i kraju, a tym co ciągnęło go nieustannie w góry wysokie. O tym rozdarciu wspominał podczas tamtego spotkania, na kilka miesięcy przed wyjazdem na Dhaulagiri. Gdy wreszcie zdawało się, że odnalazł „drogę środka”, zniknął na zawsze. Zginął 8 kwietnia 2009 roku w wieku 32 lat.
O czym myślał schodząc do bazy? O rodzinie czekającej na niego w odległej Warszawie? O nadchodzącej, trudnej wspinaczce na Manaslu? Drodze przez lodowiec, który właśnie pokonywał?
Co czuł gdy most śnieżny runął i niebo nagle pękło nad jego głową? Dokąd pobiegły jego myśli w tej strasznej, ostatecznej chwili? Czy walczył do końca? A może był zbyt doświadczony by wierzyć, że się uda?
Jeśli miałbym napisać kim był dla mnie Piotr, odpowiedź „znajomym z klubu” byłaby jedynie ułamkiem myśli, jakie przywoływał i wciąż przywołuje. Przede wszystkim był dla mnie żywym przykładem wykorzystanego talentu, który konsekwentnie pielęgnował. Niewiarygodne, jak wielu wyjątkowych rzeczy potrafił dokonać człowiek starszy o zaledwie 4 lata. Do dziś nie mogę uwierzyć, że w wieku w jakim obecnie jestem, Piotr miał za sobą zimowy rekord wysokości na K2, gdzie pojechał jako członek ekipy pomocniczej i gdzie okazał się jednym z najsilniejszych i najwytrwalszych, dochodząc na wysokość niemal 8000 metrów. Miał też za sobą zimowe wejście na Shishapangmę, pierwszy od kilkunastu lat ośmiotysięcznik zdobyty przez Polaka oraz kilka innych szczytów, w tym Cho Oyu, Nanga Parbat, dwa Gaszerbrumy. Był i jest dowodem na to, że konsekwentne dążenie do celu potrafi sprawić rzeczy niemożliwe. Gdyby nie fatalna szczelina, kto wie dokąd poprowadziłaby jego górska ścieżka?
U stóp Dhaulagiri, na Przełęczy Francuzów stoi czorten, z wmurowaną przez jego żonę, Olgę, tablicą pamiątkową. Dwa lata temu przyszedłem w to miejsce, by jeszcze raz wspomnieć Piotra. Pozostaje nadzieja, że tam gdzie teraz jest, zdobywa szczyty wyższe i piękniejsze niż ktokolwiek z nas potrafi sobie wyobrazić.
Ze dwie godziny wcześniej dowiedziałem się, że w szczelinie zniknął człowiek, którego znałem. Tak po prostu zniknął. Dziwne uczucie. Wyszedł przed namiot, powiedział do partnera, że zwiąże się z nim za kilka metrów, bo jest bezpiecznie. Zrobił kilka kroków i zapadł się pod nim most. Kilkadziesiąt metrów jamy nagle go pochłonęło. I tyle. Z życia, marzeń i planów. […]Czy w tym ostatnim momencie wiemy, że to jest koniec? Co nas wtedy ogarnia? Rezygnacja? Smutek? A może uśmiech?
Piotr Morawski, Listopadowe wędrówki