O podróży na Wschód

Gdzie zaczyna się Wschód?

Dla nas, Polaków, od wieków stojących na pograniczu, Wschód był zawsze czymś bliskim, namacalnym. „Jedziemy na wschód” – mówią moi znajomi i mogą mieć na myśli zarówno góry południowego Kirgistanu, ulice Kijowa, jak i Polesie. Wszystkie te miejsca wydają się w niczym do siebie niepodobne, łączy je jednak wspólny mianownik, jakim jest kierunek. Od wieków Wschód pociąga, fascynuje, czasem przeraża. Na Wschód, w poprzek największego kontynentu Ziemi, jechał, wioząc swoje poselstwo, Marco Polo i na wschodzie pojawiały się hordy Hunów i Tatarów.

„Ciągnie ze stepu Gog, ze stepu Magog ciągnie / Ich twarze żółć zwierzęca z siarki są ich chorągwie” pisał Tadeusz Nowak w „Pacierzach azjatyckich”, a ja jakoś nie potrafię bać się tamtych miejsc. Może poznawszy tamten świat i tamtych ludzi zrozumiałem, że każdy taki jednostronny osąd nigdy nie jest sprawiedliwy?

Patrzymy na Wschód z wyższością, często niepokojem, ale i ciekawością. I mnie samego zafascynował kiedyś Orient. Na tyle, że postanowiłem opuścić dom i ruszyć do miejsc, z których istnienia nie zdawałem sobie wówczas nawet sprawy. Ruszyłem na Wschód i zanurzywszy się w nim, spędziłem w tym stanie dwa lata. Okazało się, że kirgiskich gór, chińskich metropolii, laotańskiej dżungli i szarych ulic syberyjskich miast nie da się sprowadzić do wspólnego mianownika. A jednak w ich różnorodności drzemie coś, co każe je opisywać jednym słowem – „Wschód”.

Gdzie w takim razie zaczyna się to, co określamy ta nazwą?

Większość moich znajomych powiedziałaby, że zaczyna się na granicy z Ukrainą lub Białorusią. Tam, gdzie po drugiej stronie wysokich płotów czekają w kolejkach tysiące ludzi, ściskających w dłoniach paszporty, dzięki którym dostaną się choćby na chwilę do naszego świata. Dla mnie jednak Wschód jest dużo bliżej, niż chcielibyśmy sądzić, tuż obok.

Zaczyna się, gdy tylko wyjadę z Warszawy w stronę Wyszkowa, Małkini, Tłuszcza, a także Lublina czy Sanoka. Niby ten sam kraj, nawet województwo, a coś zmienia się w krajobrazie, coś innego czuje się w powietrzu. Ludzie zaczynają mówić inaczej, płynące za oknami pociągów miasteczka i wsie, niby bliźniaczo podobne do tych koło Poznania czy Krakowa, mają w sobie coś innego.

Gdy opuszczałem Polskę zeszłego lata, ruszając na przejście Karpat, Wschód zaczął się dla mnie w centrum Przemyśla. Na dworcu PKS-u zapytałem w okienku czy jedzie coś w stronę granicy. „Tam, na górce” – dyżurny machnął ręką tak, jakbym znał to miasto na wylot. Taki właśnie jest Wschód. Trudno tu podróżować bez ciągłego pytania o drogę, kierunek, czy to skąd odchodzi autobus do sąsiedniej wsi. Nie ma znaków, informacji, strzałek, nic nie jest z góry ustalone i trwałe, wszystko zmienia się zależnie od okoliczności. Jednego tygodnia twój przystanek będzie na pustym placu przy torach, kolejnego na wylocie z miasta i nic nie da się na to poradzić. Nie warto się nawet denerwować ani zastanawiać „dlaczego”, w końcu musiało to mieć jakiś powód. Gdy nic nie jest dane z góry, musisz się rozglądać i pytać. Gdy jedziesz na Wschód niewiele da się zdziałać bez rozmowy z ludźmi.

Gdy nic nie jest dane z góry, musisz się rozglądać i pytać. Gdy jedziesz na Wschód niewiele da się zdziałać bez rozmowy z ludźmi.

Tak więc Wschód zaczął się w Przemyślu, na tyłach jakiejś blaszanej budy, gdzie w cieniu drzewa stały dwa mikrobusy, jeden z nich do Medyki. Zarządzało nimi dwóch mężczyzn, siedzących na czymś, co nędznie imitowało ławkę, palących papierosy i czekających. Na wschodzie zawsze ktoś na coś czeka., rozkłady jazdy nie mają tu dużego znaczenia. Więc tych dwóch czekało, a wokół nich tak samo czekali potencjalni pasażerowie. Ci, którzy nie zajęli jeszcze miejsc w nagrzanym niczym piekarnik pojeździe, przykucali obok. Prawie wszyscy faceci palili. Dwie czynności nieodmiennie kojarzą mi się z tym kierunkiem świata: papierosy i kucanie. Tu prawie każdy facet pali, bo wszyscy wokół niego palą, bo nie ma nic innego, czym można by zabić czas, kiedy nie ma się już ochoty na rozmowę, nie ma już o czym gadać i trzeba milczeć. I ta pozycja ciała. Na zachodzie każdy siedzi, czy to w poczekalni, czy na toalecie. Na wschodzie przybieramy kształt skulony, gdyż nie wymaga on niczego, na czym moglibyśmy się oprzeć. Kucając, człowiek nie potrzebuje żadnej podpory. Pakistańscy górale czekający na poboczu Karakorum Highway, nepalscy chłopcy w Katmandu, syryjscy sklepikarze, moi współpasażerowie z dworca w Przemyślu – wszyscy kucają w małych grupkach i dyskutują.

Większość czekających stanowili Ukraińcy wracający do swoich domów po drugiej stronie. Polacy rozmawiali w swoim języku, Ukraińcy w swoim, a i tak rozumieli się świetnie. Dwóch chłopaków z Mościsk przyjechało tutaj na dziewczyny, po dwóch dniach wracali do kraju, bez sukcesu. Kierowca tłumaczył im, co zrobili źle.

– Trzeba iść do galerii handlowej, siąść przy stoliku i postawić przed sobą dwie butelki pepsi. To jest znak. A jak się nie uda, wieczorem idziesz na rynek i sam wybierasz.

Każde czekanie kiedyś się jednak kończy, więc ruszyliśmy.

Przy przejściu granicznym zdążył wyrosnąć supermarket, ściągając tłumy przyjezdnych, kupujących tanio rzeczy, których po drugiej stronie wciąż nie ma. W autobusie do Lwowa sąsiad z tylnego siedzenia wiózł minikosiarkę i odkurzacz.

Na dworcu we Lwowie niemiłe zaskoczenie: na pociąg do Solotwino, miasteczka na granicy z Rumunią, nie ma biletów. Żadnych. Próbuję w drugiej kasie – ten sam rezultat. Do odjazdu dwadzieścia pięć minut. Co robić? Na peronie tłumek czekających, pośrodku młoda konduktorka. Patrząc na nią wiedziałem że tylko ona może pomóc. Wyczekałem moment gdy skończyła rozmowę z kimś obok i podszedłem. Krótkie pytanie: czy mogę kupić bilet u niej.

Na krótką jak mgnienie chwile uciekła wzrokiem. „Chwileczkę” powiedziała. Rozejrzała się, zamieniła z kimś słowo, po czym podeszła do mnie, stojącego z plecakiem przed drzwiami do wagonu. Wspięła się lekko na palce, by dosięgnąć mojego ucha i szepnęła intymnym tonem:

– Dwieście hrywien.

Gdyby nie fakt, że do odjazdu zostało 10 minut, a na kolejny transport do granicy czekałbym cały wieczór i noc, roześmiałbym się. Nie kpiąco jednak, gdyż propozycja nie była wcale bezsensowna, ale radośnie. Dyskretna oferta prowadnicy sprawiła bowiem, że poczułem, jakbym wrócił w znajome miejsce, na Wschód właśnie. Kwota była zbyt wygórowana, ale do pociągu wejść bardzo chciałem. Nie było wyjścia, ale skoro już miałem płacić, należało przynajmniej negocjować wysokość łapówki. W kieszeni miałem sto trzydzieści hrywien. Wykonałem więc powszechnie zrozumiały gest łapania się za głowę i powiedziałem, że mam tylko sto.

Chwila milczenia, kolejne wspięcie się na palce do mojego ucha.

– Sto pięćdziesiąt.

– Dobra, ale ja naprawdę mam tylko sto.

Chwila rozglądania się, krótka rozmowa z konduktorem sąsiedniego wagonu i dwójką jakiś mężczyzn. Stali obok drzwi, z takim samym wyrazem twarzy jak mój. Zrozumiałem, że nie czekam sam.

– Dobe, nechaj bude – po czym zaczęła zwoływać pasażerów. Gdy wszyscy wsiedli, kiwnęła na mnie i zaprowadziła do pierwszego przedziału. Dwaj Ukraińcy już tam byli, tak samo jak ja jadąc na lewo. Rozsiedliśmy się w klitce z napisem „Kupe dla widpoczinku prowadnika” i pociąg ruszył.

Chwilę później uczynna pracownica wezwała mnie do przedziału służbowego. Wiedziałem już co dalej, stuhrywnowy banknot miałem przygotowany osobno w kieszeni. Gdy oboje znaleźliśmy się za drzwiami wyciągnąłem pieniądze w jej stronę, ona jednak gestem kazała je położyć na stoliku, obok pliku służbowych papierów. Zrozumiałem. Nie ma wręczania z ręki do reki. Zupełnie jak w u rosyjskiej milicji – kierowca „zostawia” tysiąc rubli obok hamulca ręcznego, mundurowy je tam „znajduje”, nie ma bezpośredniego kontaktu, sprawa jest załatwiona „czysto”. Tak samo „czysto” załatwiliśmy sprawę ona i ja. Wróciłem do siebie i walnąłem się na górnej leżance. Nocą, w okolicy Sambora, dosiadł się czwarty pasażer i wspólnie jechaliśmy przez noc w wagonie nagrzanym niczym sauna. Okna w drewnianych ramach nie otwierały się lub chodziły tak ciężko, że potrzeba było zawisnąć całym ciężarem, by ustąpiły choć kilkanaście centymetrów.

Solotwino. Coś dziwnego działo się w tym punkciku Zakarpacia. Na skrzyżowaniu ulic stał bar „Maramuresz”, nazwa cyrylicą, ale rumuńska w swojej wymowie. Przed nim pomnik Stefana cel Mare si Şfant – Wielkiego i Świętego – patrona Mołdawii, ale czczonego także w Rumunii. Starzy ludzie na ulicach rozmawiali ze sobą po rumuńsku, właścicielka sklepu też mówiła w tym języku do syna. Wszystkich tych rzeczy nie dostrzegłem będąc tu przed laty. Czyżby mieszkańcy z sentymentem spoglądali na drugą stronę granicy? Kim w takim razie byli? Ukraińcami, Rumunami? A może po prostu ludźmi pogranicza, którym wszystko jedno pod czyimi rządami żyją, bo i tak przyzwyczajeni są do niekończących się zmian słupków granicznych? Może niektórzy z tęsknota myślą o epoce dawnego cesarstwa, gdy obydwa brzegi Cisy były jednym państwem?

wsch2

Sygiet Marmaroski to zupełna metamorfoza i to na przestrzeni jednego kilometra. Elegancko ubrani ludzie, w centrum miasta trzy supermarkety, choć kilka lat temu był tylko jeden. W sobotnie, upalne popołudnie ogródki kawiarni pełne były gości, przesiadujących nad ciastkami, lodami i lemoniadą. Ale i tu czuć było tę wschodnią niedoskonałość. Miasto jest odcięte od reszty kraju, po dziesiątej rano próżno szukać choćby jednego autobusu na południe. Tak, jakby otaczające nas góry były barierą nie do przebycia. Cały dzień czekałem na peronie, zanim pojawił się pociąg jadący przez Kluż do Timiszoary.

Pamiętam Rumunię sprzed lat dziesięciu i w moje głowie cały czas tkwią tamte obrazki. Gdy wróciłem tu po prawie dekadzie widzę, że geografia tego kraju przesunęła się zdecydowanie na Zachód. Granice biegną tam, gdzie zawsze, ludzie się zmienili. Mniej na ulicach wschodniego blichtru, obwieszania się błyskotkami, nie ma świecenia złotymi zębami i biżuterią, zniknęła gdzieś moda na przerysowany makijaż i piętnastocentymetrowe szpilki u kobiet. Zamiast tego królują dżinsy, trampki i podkoszulki z angielskimi słowami, których znaczenie byłoby zagadką dla samych Anglików. Ubrania stały się takie, jak na ulicach Amsterdamu czy Halifaxu, a przez to sztampowe, bez polotu, nie da się już więcej odróżnić Brytyjczyka, Holendra i Rumuna, bo wszyscy naśladują ten sam styl. Na dworcu w Timiszoarze rodziny wysiadały z pociągu, holując za sobą walizki i składane parasole. Powrót z wakacji nad Morzem Czarnym. Prawie nie było Cyganów, których dzieciaki zaczepiały mnie przed laty, prosząc o pieniądze. Ale gdy wyszedłem z budynku dworca, przed oczami stanęły mi rozpadające się resztki jakiejś fabryki. Smród w przejściu pod peronami zatykał oddech, a wagonów nie odnawiano od lat. Tak, w Rumunii mój Wschód ma się całkiem dobrze, choć jej mieszkańcy woleliby pewnie inaczej.

wsch1

Timiszoara, duże miasto, była jeszcze w stanie udawać metropolię, jednak leżące na południu Karpat Petroszani nie potrafiło już pozbyć się piętna wschodniej tymczasowości i bałaganu. Tu wszystko było przemijaniem, nosiło ślady dawnego czasu, wydawało się, że tylko fontanny w centrum miasta, święcące nocami na kolorowo, są jedynym nowym elementem industrialnego krajobrazu. Dookoła miasta wciąż straszyły rozpadające się resztki fabryk, nieczynne szyby górnicze, szkielety domów, wraki pojazdów na poboczach, blachy brzęczące przy każdym podmuchu wiatru. Wszystko tu było stare i porzucone, a nic nowego jeszcze nie powstało. Górnicze miasteczka naznaczone były wszechobecnym rozpadem. Wschód to dla mnie właśnie rozkład, rozpadanie się tego, co stare i pustka, której nikt nie potrafi wypełnić niczym nowym. Ruiny otaczające górnicze miasto i wiatr gwiżdżący w stertach złomu leżącego dokoła były zresztą takie same w Rumunii, w górach Kirgistanu czy na granicy bułgarskiej, do której wędrowaliśmy kiedyś pieszo przez piętnaście kilometrów. Okolica przypominała opuszczony przed laty poligon atomowy pośrodku pustyni, nie spotkaliśmy po drodze żywego ducha, nie licząc osła, który schronił się przed upałem w ruinach.

Miesiąc później byłem znowu na granicy w Sołotwino, tym razem zmierzając na północ, w głąb Ukrainy. Idąc drogą wzdłuż Cisy mijałem kolejne wsie. Wschód mieszał się tu z Zachodem. Jedna piąta mieszkańców Zakarpacia miała wozy na czeskich blachach. Z Rachowa jeździł bezpośredni autobus do Pragi. Gdy szedłem drogą leśną w stronę połonin Świdowca, mijający mnie leśnik zagadnął mnie po czesku.. Dzieciaki we wsiach pozdrawiały mnie okrzykiem „Ahoj!”, a z wynajętych mikrobusów wysiadali na deszcz odziani w goreteksy Czesi. Wygląda na to, że miejscowym całkiem sprawnie idzie kolonizowanie zasobnego w pieniądze kraju na zachodzie, ale najechani wcale nie pozostają im dłużni i sami zjawiają się tu, jakby chcąc zaznaczyć swoją obecność. Trochę tak, jakby mieszkaniec Moskwy lub Sankt Petersburga pojawił się w górach Kirgistanu lub Tadżykistanu. Jakby nie dość mu było widoku smagłych Azjatów na budowach i ulicach jego miasta, i musiał na własne oczy zobaczyć skąd pochodzą ci obcy, którzy zjawili się u jego drzwi.

wsch3

Mimo tych niewątpliwych wpływów Zachodu, droga do zakarpackiej Ust’ Czornej dalej składała się głównie z dziur, a wydarzeniem dnia był, przyjeżdżający do wsi, objazdowy lumpeks. Napotkany pod sklepem Polak narzekał na realia podróżowania po tym kraju. Przyjechał dżipem i aby posuwać się do przodu, regularnie dawał w łapę stójkowym na drogach.

Na Zachodzie ci, którzy reprezentują władzę, czy będzie to policjant czy konduktorka, litery prawa trzymają się ściśle. Na Wschodzie ci sami ludzie nie będą już tak przewidywalni. Pamiętam trzech mołdawskich pograniczników, którzy dorwali mnie, gdy spałem nad Prutem, gdzieś w sąsiedztwie Giurgiulesti, zaledwie kilka kroków od pilnie strzeżonej granicy z Rumunią i Unią Europejską. Przyszło ich trzech i z początku wcale nie byli sympatyczni. Gdy w trakcie przeszukania plecaka znaleźli w dodatku dwie łuski od nabojów, pamiątkę po lokalnej wojnie w jaką wdepnąłem kilka miesięcy wcześniej w Tadżykistanie, emocje wzrosły. Już wsiadałem do samochodu, którym mieli mnie odwieźć na najbliższy posterunek. Krótka rozmowa po rosyjsku sprawiła jednak cud. Władza, przed chwilą bezlitosna, przeistoczyła się w trzech kolegów, dzielących się refleksjami na temat sytuacji ich kraju i podłej historii jaka nim sterowała. Ci, którzy chwilę temu przetrząsali mój bagaż i rzucali gniewne spojrzenia, teraz uśmiechali się w zadumie, opowiadających rzeczy, których z całą pewnością nie przewidywał ich regulamin służbowy. Zamiast na posterunek, odwieźli mnie do najbliższej drogi i pożegnali.

Taki jest właśnie Wschód, nigdy prosty i jednoznaczny, nigdy przewidywalny. Każde prawo jest tu rozumiane rozciągliwie i otoczone mgłą niejasności, które zostawiają dość miejsca na interpretacje i dowolność.

wsch4

Była już jesień gdy wracałem przez Słowację do Polski. W ukraińskich Bieszczadach, na szosie biegnącej kilka kilometrów od naszej i słowackiej granicy, dogonił mnie pogranicznik na rozklekotanym rowerze, nomen omen „Ukraina”. Poprosił o paszport. „Wygląda, że to ty” powiedział, a ja z uśmiechem pogładziłem dwuipółmiesięczną brodę. Broń zdążył ze sobą wziąć, ale radia już nie, nie mógł więc wywołać kolegów by sprawdzili, czy taki a taki Polak nie znajduje się na czarnej liście poszukiwanych. Zadowolił się więc zrobieniem zdjęcia mojej fotografii w dokumencie telefonem komórkowym. „Skąd jesteś?”. „Z Warszawy”. „Żony nie masz?”. „Nie”. „Trzeba Ci w Warszawie siedzieć, żony szukać” i odjechał.

Na przejściu granicznym czekałem, aż pojawi się słowacki celnik, prześwietlający wzrokiem wnętrze mojego zasyfionego górskim błotem plecaka. „Cygarety? Alkohol?” spytał dwa razy, prawie urażony, że nic nie przywożę. Tutaj na Wschód jeździ się przecież tylko w jednym celu.

Kiedy przychodzi jesień, słowackie wsie zaczynają pachnieć tym, czym polskie – dymem z pieców opalanych węglem. Lubie ten specyficzny, aromatyczny zapach. Kojarzy mi się z jesiennymi mgłami i wczesnym zmierzchem, jakie towarzyszą zawsze moim wędrówkom wśród podwarszawskich wiosek i lichych, sosnowych lasów. Zapach ten znika, gdy przekraczam granicę niemiecką lub austriacką, wystarczy jednak, że wrócę do Polski, Czech, Słowacji, aby i on wrócił do mnie. Tak, jakby właśnie ta woń wyznaczała zasięg „mojego” Wschodu. Zachód to uporządkowanie i przewidywalność, Wschód – dziwność i chaos. Zachód jest spokojny, Wschód dziki. Gdy jestem na Wschodzie, tęsknię często do zachodniego porządku, ale gdy tam wracam, zaraz ciągnie mnie z powrotem ku swobodzie i nieprzewidywalności jaką daje Orient.

Wschód czy Zachód? Po której stronie mieszkam? Do której się przyznaję? Odpowiedzi chyba nigdy będę pewien.

Zobacz również

14 odpowiedzi

  1. Ja zawsze bardziej utożsamiałam się z Zachodem, ale to zapewne przez to, że jestem z Wrocławia, a w tym mieście tylko starsi ludzie są ze Wschodu (trzeba przyznać, że do dzisiaj wielu ludzi ma problem z utożsamieniem się i młodych, i starych). Wschód dla mnie to głównie Ukraina – zwiedzona dość dokładnie ze względu na duży rozrzut mojej rodziny (Bracław – Drohobycz) przed pierwszą i drugą wojną. A poza Ukrainą a także oprócz Arabii Saudyjskiej i Zatoki Perskiej w sumie każdy „inny” Wschód jest dla mnie daleki, dlatego że nigdy tam nie byłam.

  2. A mi własnie mentalnie bliżej na Wschód. Do natury, do prostych ludzi, do krajów nieskażonych jeszcze tzw. „Zachodem”. Wschód mnie fascynuje, intryguje, zachwyca i cicho woła, bo choć go tylko liznęłam, wiem, że na tym się nie skończy.

  3. Dorzucając mały kamyczek do wschodniego pomieszania nowego ze starym, bilety na płackartę można kupić w internecie 😉

  4. Pieknie piszesz! Czyta mi sie Ciebie tak dobrze jak Stasiuka, ktory zreszta tez o Wschodzie duzo pisze:) Coz, dla mnie Wschod to jedynie okolica Lancuta, gdzie mieszka moja dalsza rodzina, ale baaardzo dawno juz tam nie bylem. Pochodze z Dln. Slaska, teraz mieszkam daleko na Zachodzie, bo na uporzadkowanych Wyspach Brytyjskich, ale ciagle mnie do przygody, a te utozsamiam ze Wschodem wlasnie:)

  5. Bardzo lekko piszesz, cudnie się to czyta! I jako, że mnie tez ciągnie na Wschód, choć ze Wschodu właśnie jestem (Ełk) to ten dalszy jest jakiś taki pociągający i bardziej swojski w mojej wyobraźni. Jeszcze nie skażony Zachodem, choć to pewnie nie możliwe, i jak na przykładzie ubiorów w Rumunii widać.
    Chciałabym Cię zapytać czy może wpadła Ci w ręce ksiązka: „Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian”? Jeśli kiedyś przeczytasz to fajnie byłoby znać Twoje zdanie. Ja nigdy ni podróżowałam za wschodnią granicę naszego kraju i nie wiem do końca jak mam odebrać tę książkę..czuje pewnien niesmak po tym jak opisane tak są zachowania Polaków, 'wielkich panów z zachodu’, którzy jadą by poczuć się lepiej..
    Jakbyś przeczytał i chciał się odnieść to fajnie 🙂
    Powodzenia na dalszej drodze!

    1. Raz w życiu widziałem takie zachowania Polaków, było to 10 lat wstecz, na przejściu granicznym w pobliżu Bieszczadów. Na szczęście przez resztę czasu podróżowałem chyba sam albo z ludźmi, którzy mieli w sobie więcej klasy niż Ci, których opisuje „Mordor…”. Nie, książki nie czytałem, przed chwilą zajrzałem do recenzji jakie znaleźć można w sieci i chyba nie chcę czytać…

  6. Dla mnie to jest kwintesencja i dlatego prawie nigdy nie jeżdżę w przeciwną stronę:

    „Taki właśnie jest Wschód. Trudno tu podróżować bez ciągłego pytania o drogę, kierunek […]. Nie ma znaków, informacji, strzałek, nic nie jest z góry ustalone i trwałe, wszystko zmienia się zależnie od okoliczności. […] i nic nie da się na to poradzić. Nie warto się nawet denerwować ani zastanawiać „dlaczego”, w końcu musiało to mieć jakiś powód. Gdy nic nie jest dane z góry, musisz się rozglądać i pytać. Gdy jedziesz na Wschód niewiele da się zdziałać bez rozmowy z ludźmi.”

    Gratuluję stasiukowego pióra!
    PABLO

  7. Rozumiem, że cały opis musi być liryczny i trzeba nieco ubarwić rzeczywistość, ale nie wiem czy ktokolwiek z Przemyśla zgodził by się z twoim opisem. Autobusy od wieków odjeżdżają z jednego i tego samego miejsca, a oznaczenia dróg są poprawne (i z własnego doświadczenia wiem, że mają sie o wiele lepiej niż w krajach jak Ukraina czy Rumunia.) Prawda, nie jest to metropolia jak Warszawa, gdzie wszystko jest idiot-proof by każdy obcokrajowiec dotarł do newralgicznych miejsc, ale typowy wschód to to nie jest.
    Prawdą jest to również fakt, że na wschodzie o wiele więcej się rozmawia. Przebywam w Przemyślu 2-4 tygodnie każdego roku i zawsze ktoś mnie zaczepi, rozpocznie rozmowę w autobusie, a pan z ksero, który rozpozna mnie po 2 miesiącach zapyta jak udała się moja wyprawa na Krym.

    1. I to ostatnie zdarzenie to najlepszy argument za tym, że Przemyśl leży już na wschodzie. W mojej (czy na pewno?) Warszawie coś takiego nie zdarza się nawet pomiędzy sąsiadami z tego samego bloku.
      Myślę, że dla każdego ta część świata zaczyna się w innym miejscu. Dla mieszkańców Przemyśla wschód istnieje gdzieś za granicą w Medyce. Dla mnie zaczyna się zaledwie kawałek za warszawskimi przedmieściami. Tyle zdań ilu ludzi – i ile podróży.

  8. Pracuję w Rumunii ponad 3 lata. Zjeździłem wzdłuż i wszerz, kocham ten kraj i tych ludzi. Najchętniej zostałbym tutaj, może i brakuje kilka lat do zachodu ale są inne ważniejsze zalety.

    1. Zaczalem prace w Rumunii miesiac temu. „torumek”, jak bedziesz w okolicach Timisoary, daj znac.

  9. Kolejny skłaniający do refleksji wpis…Czasem nie ma znaczenia, czy wschód jest „bliższy” czy „dalszy” – liczy się to, że nieodmiennie przyciągający nas swą „egzotyką” niczym magnes…

  10. Z przyjemnością przeczytałam twój wpis. Przez 20 lat mego życia miałam wschód jakieś 2 km od domu, bo tyle było do granicy z byłym ZSRR. Mój wschód był i jest we mnie. Dzisiaj planujemy z mężem zamieszkać w Gruzji, ponieważ kojarzy mi się ze wschodem z dzieciństwa, urzekła nas smakiem, zapachem, krajobrazem i przede wszystkim przyjaźnie nastawionymi do nas ludźmi. Dla mnie wschód jest ze wszech miar „swojski”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *